— A potem… Potem zlozymy kolejna wizyte w tej azecie. Po ciemku.

Zeby odzyskac obrazek, myslal. To dobry powod. Powod, ktory mozna wyjawic swiatu. Ale byl tez inny. Ten… rozblysk ciemnosci przerazil pana Szpile do glebi jego uwiedlej duszy. Wiele wspomnien powrocilo nagle, wszystkie jednoczesnie.

Pan Szpila zyskal sobie wielu wrogow, jednak do teraz nigdy sie tym nie przejmowal, poniewaz wszyscy jego wrogowie byli martwi. Ale ciemne swiatlo rozbudzilo niektore fragmenty umyslu i dzisiaj zdawalo mu sie, ze ci wrogowie nie znikneli ze swiata, ale po prostu odeszli bardzo, bardzo daleko. I stamtad mu sie przygladaja. A jest to bardzo, bardzo daleko tylko z jego punktu widzenia, poniewaz z ich punktu widzenia wystarczy siegnac reka, by go dotknac.

I nie powiedzialby tego nawet panu Tulipanowi, ale wiedzial, ze beda im potrzebne wszystkie pieniadze z tego zlecenia. Albowiem w rozblysku ciemnosci zobaczyl, ze czas juz wycofac sie z interesu.

Teologia nie nalezala do dziedzin, w ktorych pan Szpila posiadal gleboka wiedze, mimo ze towarzyszyl panu Tulipanowi do kilku pieknych swiatyn i kaplic — przy jednej okazji by usunac najwyzszego kaplana, ktory probowal wyrolowac Franka „Lebka” Nabbsa. Jednak ta odrobina, jaka sobie przyswoil, sugerowala mu, ze moze to byc odpowiednia chwila, by zainteresowac sie religia. Moglby im poslac jakies pieniadze, na przyklad, a przynajmniej zwrocic niektore przedmioty, ktore zabral. Do demona, moze moglby zaczac od tego, by nie jesc miesa we wtorki czy co tam czlowiek powinien robic. Moze powstrzyma tym uczucie, ze ktos odkrecil mu tyl glowy.

Wiedzial jednak, ze to musi nastapic pozniej. W tej chwili kodeks pozwalal im na jedno z dwoch rozwiazan: wypelniac instrukcje Slanta co do litery, dzieki czemu zachowaja reputacje ludzi skutecznych. Albo zalatwic Slanta — moze tez kilku przypadkowych przechodniow — i wyniesc sie, ewentualnie podpalajac przed wyjazdem to czy owo. Te wiesci takze sie rozprzestrzenia. Ludzie zrozumieja, ze Nowa Firma byla zirytowana.

— Ale najpierw… — Pan Szpila urwal nagle, po czym zapytal zduszonym glosem: — Czy ktos za mna stoi?

— Nie — zapewnil pan Tulipan.

— Zdawalo mi sie, ze slysze… kroki.

— Nikogo tu nie ma oprocz nas.

— No tak. Racja.

Pan Szpila wyprostowal sie, poprawil marynarke, po czym zmierzyl pana Tulipana krytycznym wzrokiem.

— Moze sie pan troche oczysci, co? Rany, normalnie sypie sie z pana ten proszek.

— Dam sobie rade — odparl pan Tulipan. — On sprawia, ze jestem czujny. Sprawia, ze jestem ostry.

Szpila westchnal. Pan Tulipan zywil niezwykla wiare w zawartosc nastepnej torebki, wszystko jedno czym byla. A byla zwykle mieszanka proszku na pchly z lupiezem.

— Sila na Slanta nie podziala — powiedzial.

Pan Tulipan rozprostowal palce.

— Na kazdego dziala.

— Nie. Taki typ jak on zawsze ma do pomocy paru miesniakow. — Pan Szpila klepnal sie po kieszeni. — Pora juz, zeby pan Slant poznal mojego malego przyjaciela.

* * *

Na zaskorupiala powierzchnie Ankh upadla deska. Ostroznie przemieszczajac ciezar ciala, Arnold Boczny wsunal sie na nia, trzymajac w zebach sznurek. Zaglebila sie nieco, ale nadal — z braku lepszego okreslenia — plywala.

Kilka stop dalej zaglebienie, pozostawione przez pierwszy ladujacy w rzece worek, wypelnialo sie juz — z braku lepszego okreslenia — woda,

Arnold dotarl do konca deski, zatrzymal sie i zdolal zarzucic petle na drugi worek. Cos sie w nim poruszalo.

— Zlapal! — krzyknal Kaczkoman, ktory obserwowal akcje spod mostu. — Wszyscy ciagnac!

Worek wynurzyl sie z blota z cichym mlasnieciem. Arnold wciagnal sie na niego, kiedy przesuwal sie obok.

— Brawo, dobra robota, Arnoldzie — mowil Kaczkoman, pomagajac mu przesiasc sie z mokrego worka z powrotem na wozek.

— Naprawde nie bylem pewien, czy powierzchnia cie utrzyma przy tym poziomie przyplywu.

— Mialem szczescie, nie, ze ten woz przejechal mi po nogach tyle lat temu! — stwierdzil Arnold Boczny. — Bobym sie utopil!

Kaszlak Henry rozcial worek nozem i wysypal na ziemie druga porcje kaszlacych i prychajacych terierow.

— Jeden czy dwa z tych maluchow wygladaja na zalatwione

— oznajmil. — Zrobie im respiryturacje usta — usta, co?

— W zadnym wypadku, Henry — powstrzymal go Kaczkoman.

— Nie masz pojecia, co to higiena?

— Jakiego Giena?

— Nie mozesz calowac psow — wyjasni! Kaczkoman. — Moglyby sie zarazic czyms okropnym.

Ekipa przyjrzala sie stloczonym przy ognisku zwierzakom. Kwestia, w jaki sposob znalazly sie w rzece, nie zawracali sobie glow. Rozne rzeczy wpadaly do rzeki. Caly czas zdarzalo sie cos takiego. Ekipa bardzo sie interesowala wszystkim, co plywa, ale rzadko kiedy udawalo sie jej wydobyc tyle przedmiotow naraz.

— Moze spadl deszcz psow? — zastanowil sie Ogolnie Andrews, kierowany obecnie przez osobowosc zwana Kedzierzawym. Ekipa lubila Kedzierzawego. Nie sprawial zadnych klopotow. — Slyszalem pare dni temu, ze ostatnio sie zdarzaja.

— Wiecie co? — odezwal sie Arnold Boczny. — Teraz powinnismy, nie, zebrac troche towaru, znaczy… drzewa i towaru, i zbudowac lodz. Wyciagalibysmy o wiele wiecej towaru, nie, jakbysmy mieli taka lodz.

— O tak — zgodzil sie Kaczkoman. — Kiedy bylem chlopcem, lubilem dlubac przy lodziach.

— Moglibysmy wydlubac lodz — powiedzial Arnold. — To na jedno wychodzi.

— Niezupelnie — westchnal Kaczkoman.

Przyjrzal sie kregowi parujacych i prychajacych psow.

— Szkoda, ze nie ma Gaspode’a — rzekl. — On wie, jak myslec o takich sprawach.

* * *

— Buteleczka — powtorzyl ostroznie aptekarz.

— Zapieczetowana woskiem — dodal William.

— I chce pan po uncji kazdego…

— Olejek anyzowy, olejek rapunkulowy i olejek skallatynowy.

— Moge sprzedac pierwsze dwa — oswiadczyl aptekarz, zerkajac na krotka liste. — Ale w tym miescie nie ma pelnej uncji olejku skallatynowego. Zdaje pan sobie z tego sprawe? Kosztuje pietnascie dolarow za ilosc, jaka sie zmiesci na glowce szpilki. Mamy mniej wiecej tyle, zeby napelnic mala lyzeczke, taka do musztardy. I musimy go trzymac w zalutowanym olowianym pudle, pod woda.

— W takim razie wezme te glowke od szpilki.

— Nigdy nie zmyje go pan z rak, wie pan. To naprawde nie jest substancja dla przecietnego…

— W butelce — przypomnial cierpliwie William. — Zapieczetowanej woskiem.

— Nawet pan nie wyczuje pozostalych olejkow! A do czego sa panu potrzebne?

— Jako ubezpieczenie. Aha, kiedy pan juz zapieczetuje buteleczke, prosze ja umyc eterem, a potem splukac eter.

— Czy bedzie uzyta w jakichs nielegalnych celach? — zapytal aptekarz. Zauwazyl mine Williama. — Tak tylko pytam, z ciekawosci — dodal pospiesznie.

Wyszedl, by przygotowac zamowienie, a William odwiedzil kilka innych sklepow i nabyl grube rekawice. Kiedy wrocil, aptekarz wlasnie stanal z olejkami za lada. Trzymal mala szklana buteleczke napelniona plynem. Wewnatrz plywala o wiele mniejsza fiolka.

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату