— Przypuszczam, ze pani Hotbed mija dopasuje, jesli zajrze do niej jutro rano…
Sacharissa demonstrowala nieco teatralne ociaganie, ale mowa ciala blagala, by ktos ja przekonal.
— No wlasnie — ucieszyl sie William. — I na pewno znajdziesz kogos, kto ci porzadnie ulozy fryzure.
Sacharissa zmruzyla oczy.
— Rzeczywiscie potrafisz zadziwiajaco dobierac slowa — mruknela. — A co ty masz zamiar robic?
— Ide zobaczyc sie z pewnym psem w sprawie pewnego czlowieka.
Sierzant Angua spogladala na Vimesa przez pare unoszaca sie z misy, nad ktora sie pochylala. — Przepraszam za to, sir. — Jego stopy nawet nie dotkna ziemi — oswiadczyl Vimes.
— Nie moze go pan aresztowac, sir — zauwazyl kapitan Marchewa, narzucajac Angui na glowe swiezy recznik.
— Nie? Moge go zamknac za napasc na funkcjonariusza.
— No, w tym miejscu sprawa sie komplikuje, sir — przypomniala Angua.
— Jestescie funkcjonariuszem, sierzancie, niezaleznie od tego, jaki chwilowo macie ksztalt.
— Tak, ale… wygodniej by bylo, aby sprawa wilkolaka pozostala tylko plotka, sir — przypomnial kapitan Marchewa. — Nie uwaza pan? Pan de Worde wszystko zapisuje. Angua i ja raczej bysmy tego nie chcieli. Ci, ktorzy powinni wiedziec, wiedza.
— Wiec mu zakaze!
— W jaki sposob, sir?
Vimes troche oklapl.
— Nie powiecie mi chyba, ze jako komendant policji nie moge powstrzymac jakiegos malego du… jakiegos idioty od zapisywania wszystkiego, co tylko zechce?
— Alez nie, sir. Oczywiscie, ze pan moze. Ale nie jestem pewien, czy moze pan nie pozwolic mu zapisac, ze nie pozwala mu pan zapisywac — stwierdzil Marchewa.
— Jestem zdumiony. Naprawde zdumiony. Ona jest twoja… twoja…
— Przyjaciolka — podpowiedziala Angua, wciagajac nosem pare. — Ale Marchewa ma racje, panie Vimes. Nie chce, zeby ta sprawa ciagnela sie dalej. To byl moj blad. Nie docenilam go. Sama w to wpadlam. Za godzine czy dwie bede juz zdrowa.
— Widzialem, jak wygladalas, kiedy przyszlas — rzekl Vimes. — Strasznie.
— To szok. Nos zwyczajnie sie zamyka. To jakby skrecic za rog i zderzyc sie z Paskudnym Starym Ronem.
— Bogowie! Az tak zle?
— No, moze nie az tak. Zostawmy to, sir. Prosze.
— Szybko sie uczy ten nasz pan de Worde… — Vimes wrocil za biurko. — Ma olowek i prase drukarska, i nagle wszyscy zachowuja sie tak, jakby byl jednym z powaznych graczy. No wiec bedzie sie musial nauczyc jeszcze troche. Nie chce, zebysmy go pilnowali? No to nie bedziemy. Przez jakis czas moze sam zbierac to, co zasieje. Niebiosa swiadkiem, ze mamy dosyc innych zajec.
— Ale on jest technicznie…
— Widzicie te tabliczke na moim biurku, kapitanie? Widzicie, sierzancie? Jest na niej napisane „Komendant Vimes”. To znaczy, ze ja dowodze. To, co przed chwila uslyszeliscie, to byl rozkaz. A teraz… cos jeszcze mamy nowego?
Marchewa skinal glowa.
— Zadnych dobrych wiadomosci, sir. Nikt nie znalazl psa. Gildie ciagle sie dogaduja. Pan Scrope przyjmuje wielu gosci. Aha, najwyzszy kaplan Ridcully opowiada wszystkim, ze jego zdaniem Vetinari oszalal, bo dzien wczesniej opowiadal o swoim planie, aby homary lataly w powietrzu.
— Homary lataly w powietrzu — powtorzyl spokojnie Vimes.
— I jeszcze cos o przesylaniu statkow semaforem, sir.
— Cos podobnego… A co mowi pan Scrope?
— Podobno twierdzi, ze oczekuje nowej ery w naszej historii, i ze znowu pchnie Ankh-Morpork na sciezke odpowiedzialnego obywatelstwa, sir.
— Czy to jest to samo co homary?
— To polityka, sir. Wyraznie zamierza powrocic do wartosci i tradycji, ktore uczynily to miasto wielkim, sir.
— A czy on wie, ktore to konkretnie wartosci i tradycje? — zapytal Vimes ze zgroza.
— Mozna przypuszczac, ze tak, sir — odparl Marchewa, zachowujac powage na twarzy.
— O bogowie… Wolalbym juz raczej sprobowac z homarami.
Z ciemniejacego nieba znowu spadal deszcz ze sniegiem. Bezprawny Most byl mniej wiecej pusty. William czail sie w cieniu, kapelusz zsunal Aa oczy. W koncu odezwal sie glos znikad…
— No wiec, masz pan ten swoj kawalek papieru?
— Gleboki Gnat? — upewnil sie wyrwany z zamyslenia William.
— Przysylam… przewodnika. Masz pan isc za nim — oznajmil ukryty informator. — Nazywa sie… nazywa… Trixiefell. Idz pan za nim, a wszystko fedzie dofrze. Gotow?
— Tak.
Gleboki Gnat mnie obserwuje, myslal William. Musi byc bardzo blisko.
Trixiebell wybiegl truchtem z mroku.
Byl pudlem. Mniej wiecej.
Personel Le Poil du Chien, najlepszego salonu psiej pieknosci w miescie, postaral sie jak mogl, zreszta kazdy dalby wszystko co w jego albo jej mocy, byle tylko w rezultacie Paskudny Stary Ron wyszedl szybciej. Pracownicy strzygli, suszyli, krecili, karbowali, fiokowali, farbowali, splatali i myli w szamponie, a manikiurzystka zamknela sie w toalecie i odmawiala wyjscia.
Rezultat byl… rozowy. Rozowosc to tylko jeden z aspektow obiektu, tutaj jednak obiekt byl tak… rozowy, ze zdominowala wszystkie pozostale, nawet uformowany i przystrzyzony ogon z puszysta kulka na koncu. Przod psa wygladal, jakby zostal wystrzelony przez wielka rozowa kule i utknal w polowie. Dochodzila jeszcze szeroka, skrzaca sie obroza. Skrzyla sie troche za bardzo; czasami szklo skrzy sie mocniej od brylantow, bo bardziej musi sie wykazac.
Ogolnie biorac, rezultat okazal sie nie tyle pudlem, ile zdeformowana pudlowatoscia. Inaczej mowiac, wszystko w nim sugerowalo pudla z wyjatkiem calosci, ktora sugerowala, ze lepiej sie oddalic.
— Jazg — powiedzial pies i w tym tez cos sie nie zgadzalo. William zdawal sobie sprawe z faktu istnienia psow, ktore jazgocza. Ale ten z cala pewnoscia powiedzial „jazg”.
— Dobry… — zaczal William i dokonczyl: — …piesek?
— Jazg jazgu phi jazg — odpowiedzial pies i odszedl. William zastanawial sie chwile nad tym „phi”, ale doszedl do wniosku, ze pies musial kichnac.
Zwierzak potruchtal przez bloto i zniknal w bocznym zaulku. Po chwili zza rogu wysunal sie jego pysk.
— Jazg? Skaml?
— A tak. Przepraszam — rzucil William.
Trixiebell prowadzil go po brudnych stopniach na stara drozke biegnaca wzdluz brzegu. Byla zasypana smieciami, a wszystko, co w Ankh-Morpork zostaje wyrzucone, to rzeczywiscie smieci. Slonce rzadko siegalo az tutaj, nawet w pogodne dni. Cieniom udawalo sie byc rownoczesnie mroznymi i mokrymi.
Mimo to miedzy ciemnymi belkami pod mostem plonelo ognisko. William — kiedy zablokowaly mu sie nozdrza — zdal sobie sprawe, ze sklada wizyte Zebraczej Ekipie.
Dawna sciezka flisacka byla nieuzywana juz wczesniej, ale Paskudny Stary Ron i cala reszta byli powodem, ze pozostawala w tym stanie. Nie mieli nic, co warto by ukrasc. Mieli bardzo malo nawet tego, co warto zatrzymac. Od czasu do czasu Gildia Zebrakow rozwazala wypedzenie ich z miasta, ale bez wiekszego entuzjazmu. Nawet zebracy potrzebuja kogos, na kogo moga patrzec z gory. A ekipa znajdowala sie tak nisko, ze