— …i chyba znajde tez gdzies banana…

Pan Slant odwrocil sie z blogim usmiechem, slyszac trzasniecie — to pan Szpila chwycil pana Tulipana za reke.

— Mowilem, ze ukatrupie tego …onego…

— Niestety, juz za pozno. — Pan Slant znow usiadl przy biurku.

— No dobrze, panie Szpilo. Chodzi o pieniadze, nieprawdaz?

— Wszystko, co sa nam winni, plus dodatkowe piecdziesiat tysiecy.

— Ale przeciez nie znalezliscie psa.

— Straz tez nie. A maja wilkolaka. Wszyscy szukaja tego psa. Ten pies zniknal. Ale to bez znaczenia. Znaczenie ma to male pudelko.

— To bardzo niewiele, jesli chodzi o dowody…

— Doprawdy? Pyta pan o psa. Mowi o zabojcach. Tak sobie mysle, ze ten jakis Vimes mocno sie przyczepi do czegos takiego. Jak slyszalem, nie jest typem, ktory odpuszcza. — Pan Szpila usmiechnal sie ponuro. — Ma pan na nas troche materialu, a tak miedzy nami… Niektore z naszych wyczynow daloby sie okreslic jako… jak by to wyrazic… zblizone do zbrodni…

— Wszystkie te …one morderstwa na poczatek — wtracil pan Tulipan.

— …ktore jednak — ciagnal pan Szpila — mozna uznac za zachowanie typowe, poniewaz jestesmy zbrodniarzami. Podczas gdy pan… pan jest szanowanym obywatelem. To nie wyglada dobrze, kiedy szanowani obywatele prowadza takie rozmowy. Ludzie gadaja…

— Aby zaoszczedzic nam… nieporozumien — rzekl pan Slant — zaraz wypisze zlecenie wyplaty…

— Klejnoty — przerwal mu pan Szpila.

— Lubimy klejnoty — zaznaczyl pan Tulipan.

— Czy wykonal pan kopie… tego czegos? — zapytal Slant.

— Niczego nie potwierdzam — oswiadczyl pan Szpila, ktory kopii nie zrobil i nawet nie wiedzial, jak sie do tego zabrac. Uznal jednak, ze pozycja pana Slanta zmusza go do ostroznosci. Wygladalo na to, ze pan Slant takze to uznal.

— Zastanawiam sie, czy mozna panu zaufac — powiedzial jakby do siebie.

— Widzi pan, to jest tak — tlumaczyl pan Szpila cierpliwie. Glowa bolala go coraz bardziej. — Jesli rozejdzie sie pogloska, ze szantazowalismy klienta, nie bedzie to dla nas dobre. Ludzie uznaja, ze nie mozna ufac takim jak my. Ze nie potrafimy sie zachowac. Ale jesli ludzie, z ktorymi mamy do czynienia, dowiedza sie, ze zalatwilismy klienta, poniewaz klient nie gral uczciwie, wtedy powiedza sobie: Oto ludzie interesu. Pilnuja interesu. Robia interesy… — Przerwal i zapatrzyl sie w cienie w kacie pokoju.

— I…? — zachecil go pan Slant.

— I… i… do demona z tym. — Pan Szpila zamrugal i potrzasnal glowa. — Dawaj klejnoty, Slant, bo poprosi o nie pan Tulipan, jasne? Wynosimy sie stad, byle dalej od tych waszych przekletych krasnoludow, wampirow, trolli i chodzacych trupow. To miasto budzi we mnie dreszcze! Wiec dawaj pan diamenty! Ale juz!

— Doskonale — zgodzil sie pan Slant. — A chochlik?

— Chochlik jedzie z nami. Nas zlapia, jego zlapia. Zginiemy w tajemniczych okolicznosciach, to… pewni ludzie dowiedza sie o pewnych sprawach. Kiedy bedziemy juz bezpieczni daleko stad… nie ma pan podstaw, zeby sie targowac, Slant. — Pan Szpila zadygotal. — Dzisiaj nie jest moj najlepszy dzien.

Pan Slant wysunal szuflade biurka i na kryty skora blat rzucil trzy aksamitne woreczki. Pan Szpila otarl czolo chustka.

— Prosze sie im przyjrzec, panie Tulipanie.

Obaj w milczeniu obserwowali, jak pan Tulipan wysypuje klejnoty na wielka dlon. Obejrzal kilka przez lupe. Powachal. Ostroznie polizal jeden czy dwa.

Po czym wybral ze stosu cztery i rzucil je prawnikowi.

— Bierze mnie pan za …onego idiote? — zapytal.

— Niech pan nawet nie mysli o dyskusji — ostrzegl pan Szpila.

— Moze jubilerzy sie pomylili — stwierdzil pan Slant.

— Tak? — mruknal pan Szpila.

Znowu siegnal do kieszeni, ale tym razem wyciagnal bron.

Pan Slant spojrzal prosto w wylot sprezynowego rusznica. Technicznie i formalnie byla to kusza — w tym sensie, ze sila miesni magazynowala sie w scisnietej sprezynie. Jednak cierpliwy rozwoj techniczny doprowadzil bron do takiego stanu, ze skladala sie mniej wiecej z rury, uchwytu i spustu. Gildia Skrytobojcow oglosila, ze jesli schwyta kogokolwiek z takim narzedziem, do ostatecznych granic przetestuje mozliwosci ukrycia go przy sobie (a nawet w sobie). Kazda miejska straz, przeciwko ktorej taki sprzet zostalby uzyty, z pewnoscia by dopilnowala, zeby stopy napastnika nie dotknely gruntu, tylko kolysaly sie lekko w podmuchach wiatru.

Slant tez musial miec w biurku jakis przelacznik, poniewaz drzwi otworzyly sie gwaltownie i wpadlo dwoch ludzi, jeden uzbrojony w kusze, a drugi w dwa dlugie noze.

To bylo przerazajace, co zrobil z nimi pan Tulipan.

Byla to w pewnym sensie prawdziwa sztuka. Kiedy uzbrojony czlowiek wpada do pomieszczenia, wiedzac, ze czekaja go klopoty, potrzebuje ulamka sekundy, by ocenic sytuacje, obliczyc szanse… pomyslec. Pan Tulipan nie potrzebowal ulamka sekundy. Nie myslal. Jego rece poruszaly sie samodzielnie.

Nawet wyrachowane oczy pana Slanta potrzebowaly myslowego odtworzenia wydarzen. Ale w tej grozie, choc odgrywanej w zwolnionym tempie, i one z ledwoscia dostrzegly, jak pan Tulipan chwyta najblizsze krzeslo i uderza. Na koncu rozmazanej smugi dwaj mezczyzni lezeli nieruchomo, jeden z wykrecona w niepokojacy sposob reka, a noz wibrowal wbity w sufit.

Pan Szpila nie obejrzal sie nawet. Trzymal rusznic wymierzony w zombi. Ale wyjal z kieszeni mala zapalniczke w ksztalcie smoka, a wtedy pan Slant… pan Slant, ktory skrzypial przy chodzeniu i pachnial kurzem… pan Slant zobaczyl kawalek szmaty owiniety wokol wystajacego z rury grotu malego, groznego beltu.

Nie odrywajac wzroku od prawnika, pan Szpila skrzesal ogien. Szmata zaplonela. A pan Slant byl bardzo suchy.

— Uczynek, ktory wlasnie zamierzam popelnic, jest zly — rzekl pan Szpila tonem, jakby byl zahipnotyzowany. — Ale popelnilem ich juz tak wiele, ze kolejny wlasciwie sie nie liczy. To jest tak… Zabojstwo jest zle, lecz nastepne zabojstwo staje sie jakby o polowe mniej wazne. Czyli wychodzi na to, ze srednio po dwudziestu zabojstwach czlowiek przestaje zwracac uwage. Ale… mamy dzis piekny dzien, ptaszki spiewaja, sa takie, no… kotki i rozne inne, i sniezek blyszczy w sloncu, niosac obietnice przyszlej wiosny z kwiatami, swieza trawa, nastepnymi kociakami, a potem goracych letnich dni, lagodnych pocalunkow wiatru i cudownie czystego powietrza… ktorych ty nigdy nie zobaczysz, draniu, jesli zaraz mi nie dasz tego, co trzymasz tam w szufladzie, bo spalisz sie jak pochodnia, oszukanczy, klamliwy, zasuszony sukinsynu!

Pan Slant nerwowo siegnal do szuflady i rzucil na biurko nastepny aksamitny woreczek.

Zerkajac niepewnie na partnera, ktory nigdy wczesniej nie wspominal o kotkach, chyba ze w tym samym zdaniu co o beczce z woda, pan Tulipan siegnal po woreczek i zbadal jego zawartosc.

— Rubiny — stwierdzil. — Bardzo piekne …one rubiny.

— A teraz wynoscie sie stad — wychrypial pan Slant. — Natychmiast. I nie wracajcie. Nigdy o was nie slyszalem. Nigdy was nie widzialem.

Patrzyl na migoczacy plomien.

Przez ostatnie kilkaset lat pan Slant spotykal sie z wieloma grozbami. Ale w tej chwili wydawalo mu sie, ze nie ma nic bardziej niebezpiecznego od pana Szpili. Pan Szpila chwial sie nieco, a jego wzrok bezustannie przemykal po ciemnych zakamarkach gabinetu.

Pan Tulipan szarpnal partnera za ramie.

— Zalatwmy tego …onego zombi i chodzmy stad.

Szpila zamrugal.

— Dobra — odparl, wracajac do siebie. — Dobra. — Spojrzal na prawnika. — Mysle, ze dzis jeszcze pozwole ci zyc. Jutro… kto wie?

Nie byla to mocna grozba, ale jakos nie wlozyl w nia serca.

A potem Nowa Firma zniknela.

Pan Slant usiadl ciezko, wpatrzony w zamkniete drzwi. Bylo jasne — a martwy czlowiek ma doswiadczenie w takich sprawach — ze jego dwom uzbrojonym urzednikom, weteranom licznych prawniczych batalii, nic juz nie

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату