wiele… krzykow.
I znowu mial uczucie, ze sie wyczerpuje, ale jeszcze raz nad soba zapanowal. Sacharissa patrzyla ze zgroza na rozkolysana kusze. Te czesci jej umyslu, ktore jako srodek wspomagajacy przetrwanie sugerowaly milczenie, w koncu przebily sie na czolo.
— Co z tymi dwoma? — spytal pan Tulipan. — Zalatwimy ich od razu?
— Zakuj ich i zostaw.
— Ale zawsze…
— Zostaw ich!
— Na pewno dobrze sie pan czuje? — upewnil sie pan Tulipan.
— Nie! Wcale nie! Niech pan ich po prostu zostawi, dobrze? Nie mamy czasu!
— Mamy mnostwo…
— Ja nie. — Pan Szpila podszedl do Sacharissy. — Kto ci dal ten klucz?
— Nie mam zamiaru…
— Chcesz, zeby pan Tulipan pozegnal naszych pijanych przyjaciol?
W swej szumiacej glowie, przy dosc marnym pojeciu, jak powinno sie zalatwiac sprawy w uniwersum moralnym, pan Szpila uwazal, ze tak bedzie dobrze. W koncu ich cienie beda podazaly za panem Tulipanem, nie za nim.
— Ten dom nalezy do lorda de Worde, a jego syn dal mi klucz!
— oswiadczyla tryumfujaco Sacharissa. — Wlasnie! Spotkaliscie go w naszym biurze! Teraz wiecie, w co sie wpakowaliscie.
Pan Szpila popatrzyl na nia.
— Mam zamiar to sprawdzic — oznajmil po chwili. — Nie probuj uciekac. Nie krzycz. Idz normalnie, a wszystko… — Zawahal sie.
— Chcialem powiedziec, ze wszystko bedzie dobrze, ale to przeciez bzdura…
Marsz z ekipa po ulicach trwal dlugo. Swiat byl dla nich nieustajacym teatrem, galeria sztuki, hala koncertowa, restauracja i spluwaczka. A poza tym zaden czlonek owej ekipy nawet nie marzyl o dotarciu gdziekolwiek w linii prostej.
Pudel Trixiebell trzymal sie jak najblizej srodka grupy. Po Glebokim Gnacie nie bylo nawet sladu. William zaproponowal, ze sam poniesie Wufflesa, albowiem w pewnym sensie uwazal, ze jest jego wlascicielem. A przynajmniej jego kawalka, wartego sto dolarow. Bylo to sto dolarow, ktorych nie mial, ale co tam… Samo jutrzejsze wydanie pozwoli zebrac te sume. A ktokolwiek szuka teraz psa, z pewnoscia nie sprobuje zaatakowac na ulicy, w bialy dzien. Co prawda dzien byl raczej szary — chmury jak poduszki zasnuly niebo, opadajaca mgla napotykala opary unoszace sie z rzeki. Swiatlo odplywalo zewszad.
Probowal wymyslic jakis tytul. Z tym czesto mial klopoty. Tyle trzeba bylo przekazac, a on nie potrafil jeszcze ujac ogromnej zlozonosci swiata w mniej niz szesciu slowach. Sacharissie wychodzilo to lepiej, gdyz traktowala slowa jako zestawy liter, ktore mozna skladac razem w dowolny sposob. Jej najlepszy tytul dotyczyl tekstu o jakims nudnym konflikcie miedzygildiowym, i w pojedynczej kolumnie wygladal tak:
WGLAD
W SZOK
ZAMETU
WSROD
GILDII
William nie byl przyzwyczajony do oceniania slow jedynie pod wzgledem dlugosci, podczas gdy ona nauczyla sie tego przez dwa dni. Juz teraz musial jej nakazac, aby przestala mowic na Vetinariego BOSS MIASTA. Technicznie bylo to poprawne okreslenie — jesli czlowiek spedzil troche czasu ze slownikiem, mogl natrafic na ten termin, no i slowa miescily sie w jednej kolumnie, ale sam ich widok sprawial, ze William czul sie calkiem zagubiony.
To wlasnie zamyslenie pozwolilo mu wejsc do hali prasy, z idaca za nim ekipa, i niczego nie zauwazyc, dopoki nie zobaczyl min krasnoludow.
— Aha… Nasz pisarz. — Pan Szpila wyszedl naprzod. — Prosze zamknac drzwi, panie Tulipanie.
Pan Tulipan jedna reka zatrzasnal drzwi. Druga zaslanial usta Sacharissy. Przewrocila oczami, patrzac na Williama.
— I przyniosles nam pieska — ucieszyl sie pan Szpila. Wuffles zawarczal na niego. William sie cofnal.
— Zaraz tu bedzie straz — ostrzegl. Wuffles warczal coraz glosniej.
— Teraz juz sie tym nie przejmuje — odparl pan Szpila. — Nie z tym, co wiem. Nie z tym, kogo znam. Gdzie jest ten przeklety wampir?
— Nie wiem! Nie siedzi z nami caly czas!
— Doprawdy? W takim razie cos ci powiem… — Pistoletowa kusza pana Szpili znieruchomiala o kilka cali od twarzy Williama. — Jesli nie zjawi sie tutaj w ciagu dwoch minut…
Wuffles wyrwal sie z rak Williama. Szczekanie zmienilo sie w goraczkowy jazgot oszalalego z wscieklosci malego psa. Szpila cofnal sie gwaltownie i uniosl reke, zaslaniajac twarz. Kusza wystrzelila. Strzala trafila w lampe wiszaca nad prasa. Lampa eksplodowala.
Chlusnal deszcz plonacej oliwy. Spadal na metalowe czcionki, na stare konie na biegunach i na krasnoludy.
Pan Tulipan puscil Sacharisse, by pomoc koledze. W powolnym tancu pedzacych wydarzen Sacharissa zakrecila sie i mocno, twardo uderzyla z obrotu kolanem w miejsce, ktore sprawialo, ze pasternak wydawal sie bardzo zabawnym warzywem.
William chwycil ja, kiedy przebiegala obok, i wypchnal na zimne powietrze. Kiedy zdolal wrocic, przeciskajac sie przez uciekajaca ekipe — ktora na ogien reagowala w taki sam instynktowny sposob, jak na wode i mydlo — znalazl sie w hali zasypanej plonacymi odlamkami. Krasnoludy walczyly z ogniem wsrod smieci. Krasnoludy walczyly z ogniem we wlasnych brodach. Kilka zblizalo sie do pana Tulipana, ktory upadl na kolana, podparl sie rekami i wymiotowal. A pan Szpila krecil sie w kolko i usilowal stracic Wufflesa, ktory — wciaz warczac — zdolal wbic mu zeby w ramie, az do kosci.
William zlozyl dlonie w trabke.
— Uciekac wszyscy! Puszki!
Jeden czy dwa krasnoludy uslyszaly go i rozejrzaly sie po polkach zastawionych starymi puszkami z farba — wlasnie w chwili, gdy z pierwszej odstrzelilo wieko.
Puszki byly naprawde stare, wlasciwie byla to raczej rdza utrzymywana w calosci chemicznym szlamem. Kilka nastepnych zaczelo sie palic.
Pan Szpila tanczyl po hali, probujac stracic z ramienia rozwscieczonego psa.
— Zabierzcie ode mnie te przekleta bestie! — krzyczal.
— Zostaw tego …onego psa, moj …ony surdut sie pali! — wolal pan Tulipan, gaszac wlasny rekaw.
Puszka czegos, co kiedys bylo emalia, wystartowala z plomieni, zawirowala z wyciem i eksplodowala nad prasa.
William zlapal Dobrogora za reke.
— Mowilem, zeby wyjsc!
— Moja prasa! Pali sie!
— Lepiej ona niz my! Uciekamy!
Mowi sie, ze krasnoludy bardziej dbaja o takie rzeczy, jak zloto czy zelazo niz o ludzi, poniewaz na swiecie