Z tylu Rocky zapalil dwie latarnie. Ale nawet ich swiatlo sprawialo, ze otaczaly ja cienie.
Przynajmniej na glowne schody trafila bez trudu. Pospieszne instrukcje Williama doprowadzily ja do rzedu pomieszczen wiekszych niz jej dom. Garderoba, kiedy ja w koncu znalazla, okazala sie calym pokojem pelnym wieszakow.
Cos polyskiwalo w mroku. Suknie pachnialy mocno naftalina.
— To ciekawe — odezwal sie za nia Rocky.
— Och, to po prostu ma nie dopuszczac tu moli — wyjasnila.
— Zem mowil o tych sladach — powiedzial troll. — W holu tez takie byly.
Oderwala wzrok od rzedu sukni i spojrzala w dol. Warstwa kurzu z cala pewnoscia byla naruszona.
— Sprzataczka? — probowala zgadnac. — Ktos tu przychodzi, zeby zadbac o wszystko?
— I co ona robi? Kopie ten kurz na smierc?
— Przypuszczam, ze musza ty byc jacys… dozorcy albo ktos — uznala niepewnie Sacharissa.
Blekitna suknia mowila: Nos mnie, pasuje do ciebie. Patrz, jak blyszcze.
Rocky szturchnal palcem pudelko z naftalina, troche kulek lezalo rozrzuconych na toaletce, a niektore potoczyly sie na podloge.
— Wyglada, ze mole naprawde szaleja za takimi — stwierdzil.
— Nie wydaje ci sie, ze taka suknia bedzie troche zbyt… smiala? — Sacharissa przylozyla ja do swej figury.
Rocky troche sie zmartwil. Nie zatrudniono go ze wzgledu na wyczucie mody, a juz na pewno nie z powodu bieglosci w kolokwializmach klasy sredniej.
— Bohaterowie takich nie nosza — zaopiniowal.
— Chodzilo mi o to, czy nie bede w niej wygladac jak kobieta latwa.
— A, jasne. — Rocky zrozumial, o co chodzi. — Nie. Stanowczo nie.
— Naprawde?
— Pewno. W niej sie latwo nie chodzi. Najwyzej upasc jest latwo.
Sacharissa zrezygnowala.
— Przypuszczam, ze pani Hotbed potrafi ja troche popuscic — stwierdzila w zadumie.
Kusilo ja, zeby zostac, poniewaz niektore rzedy wieszakow byly calkiem zapelnione, ale czula sie tu jak intruz, a jakas czesc umyslu podpowiadala, ze kobieta majaca sto sukni predzej zauwazy brak jednej niz kobieta majaca ich tuzin. Zreszta ta ciemna pustka zaczynala budzic w niej lek.
— Wracajmy.
Byli juz w polowie holu, kiedy ktos zaczal spiewac. Slowa byly niezrozumiale, a melodia modulowana przez alkohol, ale stanowczo byl to spiew i dobiegal spod podlogi.
Rocky wzruszyl ramionami, kiedy Sacharissa spojrzala na niego pytajaco.
— Moze te mole bawia sie w kulki?
— To musi byc jakis dozorca, prawda? Moze lepiej, no wiesz, damy znac, ze tu bylismy? — denerwowala sie Sacharissa. — To by bylo nieuprzejme, tak sobie cos zabrac i uciec.
Podeszla do zielonych drzwi ukrytych obok schodow. Otworzyla je. Na chwile spiew zabrzmial glosniej, ale urwal sie, kiedy zawolala w ciemnosc:
— Przepraszam…
Po chwili dobiegla odpowiedz:
— Halo! Co u was? Bo u mnie w porzadku.
— To tylko… no, ja. William mowil, ze moge? Zaprezentowala te teze jak pytanie, tonem kogos, kto przeprasza wlamywacza za to, ze go przylapal.
— Pan Naftalinowy Nochal? Juhuu! — odezwal sie glos z ciemnosci u stop schodow.
— Czy… nic panu nie jest?
— Nie moge siegnac… to te… hahaha… te lancuchy… hahaha.
— Czy jest pan chory?
— Nie, calkiem zdrowy, tylko zaliczylem o pare za duzo.
— Pare czego za duzo? — zdziwila sie Sacharissa, wychowana wsrod dobrych manier.
— Jak im… te rzeczy, co sie w nich trzyma picie… barylki?
— Pan jest pijany!
— Zgadza sie! To jest to slowo. Pijany jak… no takie cos… drewniane takie… hahahaha…
Brzeknelo szklo.
Slabe swiatlo latarni ukazalo cos, co wygladalo jak piwniczka na wino, ale jakis czlowiek siedzial zgarbiony na lawie pod sciana, a dlugi lancuch prowadzil od jego kostki do pierscienia wmurowanego w podloge.
— Jest pan… wiezniem? — spytala Sacharissa.
— Ahaha. Zaczela schodzic.
— Dlugo pan tu siedzi?
— Lata.
— Lata?
— Mam duzo lat. — Czlowiek podniosl butelke i przyjrzal sie jej uwaznie. — Rok Naprawiajacego Wielblada… to byl wsciekle dobry rok. A ten tutaj… Rok Przesunietego Szczura… nastepny wsciekle dobry rok. Wsciekle dobre lata, co do jednego. Ale przydaloby sie cos przegryzc.
Wiedza Sacharissy o winach siegala akurat tak daleko, by zdawala sobie sprawe, ze Chateau Maison to wino bardzo popularne. Ale ludzi nie trzeba zakuwac w lancuchy, zeby mogli pic wino, nawet to z Efebu, ktore przykleja kieliszek do stolu.
Podeszla blizej i swiatlo latarni padlo na twarz wieznia. Byla wykrzywiona w pijackim usmiechu, ale tez bardzo latwo rozpoznawalna. Widywala ja codziennie na monetach.
— Ehm… Rocky… — Obejrzala sie. — Rocky, mozesz tu przyjsc na chwile?
Drzwi odskoczyly i troll dotarl szybko na sam dol. Niestety, przede wszystkim dlatego, ze sie stoczyl.
Na szczycie schodow pojawil sie pan Tulipan. Rozmasowal dlon.
— To pan Kichacz! — Charlie wzniosl butelke. — Caly zespol na miejscu! Hura!
Rocky wstal, kolyszac sie nieco. Pan Tulipan zszedl wolno po schodach, po drodze wyrywajac belke futryny. Troll uniosl piesci w klasycznej pozycji boksera, ale pan Tulipan nie dbal o takie subtelnosci i przylozyl mu w glowe kawalem starego drewna. Rocky zwalil sie jak sciety.
Dopiero wtedy potezny mezczyzna sprobowal skupic swe wirujace oczy na Sacharissie.
— Kim ty jestes, do …onego demona?
— Jak pan smie klac na mnie! — rzekla oburzona. — Jak pan smie przeklinac w obecnosci damy? To go zaskoczylo.
— Przeciez nie klne, do …onego licha!
— Zaraz! Juz wczesniej pana widzialam! Pan jest ta… Wiedzialam, ze nie jest pan prawdziwa dziewica! — zawolala Sacharissa tryumfalnie.
Szczeknela kusza. Pewne niezbyt glosne dzwieki niosa sie wyraznie i maja pokazna energie.
— Istnieja mysli zbyt okropne, by je rozwazac — oswiadczyl chudy mezczyzna, przygladajacy sie jej ze szczytu schodow, ponad pistoletowa kusza. — Co tu robisz, paniusiu?
— A pan byl bratem Szpila! Nie macie tu zadnego prawa! Ja mam klucz!
Niektore obszary umyslu Sacharissy, zajmujace sie takimi zjawiskami jak smierc czy zgroza, sygnalizowaly jej, ze powinna ich teraz wysluchac. Ale jako fragmenty Sacharissy, czynily to w sposob dystyngowany, wiec je zignorowala.
— Klucz? — Brat Szpila ruszyl schodami w dol. Kusza wciaz mierzyla w dziewczyne. Nawet w swym obecnym stanie umyslu Szpila wiedzial, jak sie celuje. — A kto ci dal ten klucz?
— Prosze sie do mnie nie zblizac! Prosze nawet nie probowac do mnie podchodzic! Jesli pan sie zblizy, ja… ja to zapisze!
— Tak? No coz, calkiem przypadkiem wiem, ze slowa nie rania — odparl pan Szpila. — Slyszalem juz wiele…
Przerwal, wykrzywil sie i przez chwile wygladal, jakby mial opasc na kolana. Wyprostowal sie jednak i znow popatrzyl na Sacharisse.
— Pojdziesz z nami. I nie mow, ze bedziesz krzyczec, bo jestesmy tu calkiem sami, a ja… slyszalem… juz…