— Jest pewien klopot. — Tak?

— Nie mamy dosc pieniedzy na nowa prase. Nasza siedziba wlasnie splonela. Wypadlismy z interesu. Wszystko skonczone. Rozumiesz?

Sacharissa spuscila glowe.

— Tak — przyznala z pokora. — Ale mialam nadzieje, ze ty nie.

— A bylismy tak blisko… — William wyjal notes. — Tak blisko… Moglismy to wydrukowac. Mam juz praktycznie wszystkie szczegoly. Teraz moge tylko oddac to Vimesowi…

— Gdzie jest olow?

William spojrzal ponad zniszczona hala. Boddony kucnal przy dymiacej prasie i probowal pod nia zajrzec.

— Nie ma nawet sladu po olowiu — powiedzial.

— Gdzies musi byc — oswiadczyl Dobrogor. — Doswiadczenie mowi mi, ze dwadziescia ton olowiu nie znika sobie ot tak.

— Roztopil sie — uznal Boddony. — Zostalo pare kleksow na podlodze…

— Piwnica — domyslil sie Dobrogor. — Pomozcie. Chwycil poczernialy drag.

— Zaraz, ja pomoge — zglosil sie William, omijajac przypalone biurko. — W koncu i tak nie mam nic lepszego do roboty…

Chwycil mocno zweglone drzewo i pociagnal…

Pan Szpila wynurzyl sie z otworu niby wladca demonow. Spowity dymem wrzeszczal wciaz te sama niezrozumiala, wrzaskliwa fraze. Wynurzal sie i wynurzal, szerokim wymachem odtracil na bok Dobrogora, a potem zacisnal dlonie na szyi Williama… A wciaz ten jeden wyskok pchal go w gore.

William upadl do tylu. Wyladowal na biurku i poczul ostry bol, gdy jakis odlamek przebil mu reke. Ale nie warto bylo myslec o bolu, ktory juz nastapil — bol nadchodzacy przeslanial najblizsza przyszlosc. Oblicze napastnika bylo oddalone ledwie o cale, szeroko otwarte oczy spogladaly poprzez Williama na cos przerazajacego. Ale palce mocno sciskaly go za szyje.

William nigdy nie pomyslalby nawet o uzyciu porownania tak banalnego jak „uchwyt niczym imadlo”, ale gdy swiadomosc stala sie tunelem o czerwonych scianach, wewnetrzny redaktor oswiadczyl: tak, to by wlasnie pasowalo, czysto mechaniczny nacisk, ktory…

Oczy zrobily zeza. Wrzask sie urwal. Napastnik zatoczyl sie w bok, zgiety wpol.

I kiedy William uniosl glowe, zobaczyl odstepujaca Sacharisse.

Redaktor poderwal sie w jego glowie, patrzac na niego, jak patrzy na nia. Kopnela czlowieka w… no wiesz. To wplyw tych wszystkich zabawnych warzyw. Na pewno.

I musial zdobyc historie…

William poderwal sie na nogi i zamachal goraczkowo do krasnoludow, ktore zblizaly sie z toporami w dloniach.

— Czekajcie! Czekajcie! Sluchaj no, eee, ty… bracie Szpilo…

Skrzywil sie, czujac bol w ramieniu. Ze zgroza odkryl wystajace mu z rekawa marynarki grozne ostrze kolca.

Pan Szpila usilowal skupic wzrok na walczacym z wlasnym ramieniem chlopcu, ale nie pozwalaly mu cienie. W tej chwili nie byl juz pewien, czy nadal zyje. Alez… tak! To jest to! Na pewno jest martwy! Dym, krzyczacy ludzie, glosy szepczace mu do ucha… to jakies pieklo, ale — aha! — mial bilet powrotny…

Zdolal sie wyprostowac. Wylowil spod koszuli ziemniaka zmarlego pana Tulipana.

— Mam swoj ziemniak — oswiadczyl z duma. — I bedzie dobrze, jasne?

William patrzyl na poczerniala od dymu twarz o przekrwionych oczach, na jej przerazajacy wyraz tryumfu, i wreszcie na zwisajacy z rzemyka pomarszczony ziemniak. Kontakt z rzeczywistoscia mial teraz niemal rownie slaby jak pan Szpila, wiec czlowiek pokazujacy mu ziemniaka mogl znaczyc tylko jedno.

— Ehm… nie jest zbyt zabawny — powiedzial i skrzywil sie, szarpiac za kolec.

Ostatnie schematy myslowe pana Szpili sie rozpadly. Puscil ziemniaka i ruchem, ktory nie mial nic wspolnego z namyslem, a wszystko z instynktem, wyrwal spod surduta dlugi sztylet. Stojaca przed nim postac rozplywala sie i zmieniala w kolejny cien posrod tak wielu… Pchnal szalenczo.

William wyrwal metal z ramienia, reka poleciala do przodu…

I to, w obecnej chwili, bylo wszystkim, co zobaczyl pan Szpila.

Platki sniegu syczaly na nielicznych tlacych sie jeszcze kawalkach drewna.

William wpatrywal sie w twarz pelna zdumienia, na powoli gasnace w oczach swiatlo. Napastnik osunal sie na ziemie, mocno sciskajac palcami ziemniaka.

— Och… — odezwala sie w oddali Sacharissa. — Przeklules go… Krew kapala Williamowi z rekawa.

— Ja… tego… Chyba przydalby mi sie bandaz. Lod nie powinien byl goracy, to wiedzial, ale szok wypelnial mu zyly plonacym zimnem. Pocil sie lodem.

Sacharissa podbiegla, oddzierajac rekaw bluzki.

— Chyba nie jest az tak zle… — William probowal sie cofnac. — Mam wrazenie, ze to jedna z takich… entuzjastycznych ran.

— Co zie tu dzialo?

William spojrzal na krew na swoim reku, a potem na Ottona stojacego na stosie gruzu. Wampir mial zdumiony wyraz twarzy i kilka pakunkow w rekach.

— Vychodze na chvile, zeby dokupic kvasy, i nagle caly lokal… Och, ojej…

Dobrogor szybko wyjal z kieszeni kamerton i brzeknal nim o swoj helm.

— Szybko, chlopcy! — Zamachal kamertonem w gorze. — „Do naszej misji przyjdz”…

Inne krasnoludy przylaczyly sie do piesni. Otto spokojnie machnal reka.

— Nie, calkiem nad soba panuje, ale dziekuje mimo vszystko. Viemy przeciez, o co tu chodzi, pravda? To byl tlum, pravda? Zavsze przychodzi tlum, vczesniej czy pozniej. Dostali mojego przyjaciela Borysa. Pokazyval im czarna vstazeczke, ale oni tylko zie smiali…

— Wydaje mi sie, ze chodzilo im o nas wszystkich — oswiadczyl William. — Ale i tak zaluje, ze nie mialem okazji zadac mu kilku pytan…

— Na przyklad: „Czy po raz pierwszy pan kogos dusi?” — rzucil zgryzliwie Boddony. — Albo: „Ile pan ma lat, panie Zabojco?”.

Ktos zaczal kaszlec.

Kaszel zdawal sie dobiegac z kieszeni napastnika.

William popatrzyl na zaskoczone krasnoludy, by sprawdzic, czy ktos moze wie, co dalej robic. Potem z wahaniem i niezwykla ostroznoscia poklepal kieszenie brudnego garnituru i wyjal waskie, blyszczace pudelko.

Otworzyl je. Maly zielony chochlik wyjrzal ze swojej szczeliny.

— …st? — powiedzial.

— Co? Osobisty De-Terminarz? — zdumial sie William. — Zabojca z De-Terminarzem?

— Sekcja spraw do zalatwienia bedzie chyba naprawde ciekawa — uznal Boddony.

Chochlik zamrugal.

— Chcecie, zebym odpowiedzial, czy nie? — zapytal. — Wstaw Swoje Imie zazadal milczenia, mimo szerokiego wyboru mozliwych dzwiekow, odpowiednich na kazdy nastroj i okazje.

— Ehem… Twoj poprzedni wlasciciel jest… poprzedni. — William obejrzal sie na stygnace zwloki pana Szpili.

— Ty jestes nowym wlascicielem?

— No… mozliwe.

— Gratulacje! — zawolal chochlik. — Gwarancja traci waznosc, jesli wymienione urzadzenie bedzie sprzedane, wynajete, przekazane, podarowane lub ukradzione, o ile nie znajduje sie w oryginalnym opakowaniu wraz z materialami dodatkowymi, ktore do tego czasu z pewnoscia juz wyrzuciles, a Czesc Druga karty gwarancyjnej, ktora zgubiles, nie zostala wypelniona i przeslana na adres Thttv ggj, thhtfjhsssjk, Scorsz z podaniem numeru referencyjnego, ktorego w ogole nie zauwazyles. Czy chcesz, zebym usunal zawartosc pamieci? — Chochlik wyjal kawalek waty i przygotowal sie, by wsunac ja do jednego z wielkich uszu. — Wykasowac pamiec T/N?

— Twoja… pamiec…?

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату