udaloby sie zdobyc nowa prase.
— Mowilem, ze kosztuja…
— …garsc rubinow? Dobrogor rozprostowal palce.
— Czyli one sa nasze? — Tak!
— No coz… Rano moglbym kupic z dziesiec pras, ale to jednak nie to samo co kupowanie cukierkow…
— Chce za pol godziny zaczac druk. Otto, zrobisz mi obrazki nogi brata Szpili. Chce wypowiedzi wszystkich, wlacznie z Paskudnym Starym Ronem. I jeszcze obrazek Wufflesa, Otto. I chce miec prase drukarska!
— Mowie przeciez, nie zdobede prasy w srodku no… Podloga zadygotala. Zgliszcza zaczely sie osypywac. Wszyscy spojrzeli ku oswietlonym oknom „SuperFaktow”. Sacharissa, ktora obserwowala Williama szeroko otwartymi oczami, oddychala tak gwaltownie, ze Otto jeknal, odwrocil wzrok i zaczal goraczkowo nucic.
— Tam jest wasza prasa! — krzyknela. — Musicie tylko ja wziac!
— Owszem, ale kradziez jest… — zaczal krasnolud.
— Pozyczka — poprawil go William. — I polowa klejnotow jest wasza.
Gunilla rozszerzyl nozdrza.
— Powiedzmy tyle… — zaczal bardzo glosno, po czym rzekl: — Naprawde powiedziales „polowa”?
— Tak.
— No to bierzmy sie do roboty, chlopcy.
Jeden z dozorcow w „SuperFaktach” zapukal ostroznie do drzwi Carneya.
— Tak, Causley? Czy Dibbler juz sie zjawil?
— Nie, prosze pana. Ale jakas mloda dama chce sie z pa nem widziec. To ta panna Cripslock. — Dozorca wytarl rece szmata.
— Naprawde? — Carney ucieszyl sie wyraznie.
— Tak, prosze pana. Bardzo jest zdenerwowana. I ma ze soba tego typa, de Worde’a.
Usmiech Carneya nieco zbladl. Z wielka uciecha obserwowal przez okno pozar, ale mial dosc rozsadku, by nie wychodzic na ulice. Slyszal, ze krasnoludy sa bardzo porywcze, a na pewno obwinialyby jego. Tymczasem nie mial pojecia, dlaczego ta szopa stanela w ogniu. No ale w koncu mozna sie bylo tego spodziewac.
— Czyli… czas na odrobine pokory, co? — wymruczal na wpol do siebie.
— Naprawde, prosze pana?
— Przyslij ich tutaj.
Usiadl wygodnie i przyjrzal sie lezacej na biurku azecie. Niech demony porwa tego Dibblera! Najdziwniejsze bylo, ze wszystkie historie, jakie pisal, przypominaly te nedzne kielbaski, ktore sprzedawal — czlowiek widzial, co to takiego, a jednak podazal az do konca i wracal po wiecej. Wymyslanie ich nie bylo tak latwe, jak mogloby sie wydawac. Dibbler mial talent. Pisal historie o jakims wielkim potworze, ktorego widziano w sadzawce w Rajd Parku, a zaraz zglaszalo sie pieciu czytelnikow przysiegajacych, ze oni tez go widzieli. Zwyczajni, normalni ludzie, jakich codziennie spotyka sie na ulicy. Jak on to robil? Biurko Carneya zascielaly jego wlasne nieudane proby. Potrzebna jest jakas szczegolna wyobra…
— Och, Sacharissa — powiedzial, wstajac, kiedy wsunela sie do gabinetu. — Prosze, usiadz. Obawiam sie, ze nie mam krzesla dla twojego… przyjaciela. — Skinal Williamowi. — Czy moge wyrazic wspolczucie z powodu pozaru?
— To panskie biuro — odparl zimno William. — Moze pan wyrazac wszystko, co pan zechce.
— Nie badz taki, Williamie — upomniala go Sacharissa. — Wlasnie z tego powodu, Ronnie, zjawiamy sie u ciebie.
— Doprawdy? — Carney sie usmiechnal. — Bylas troche niemadra dziewczynka, prawda?
— Tak, no bo… Wiesz, wszystkie nasze pieniadze… — Sacharissa pociagnela nosem. — Prawde mowiac… nic nam nie zostalo. A przeciez… tak ciezko pracowalismy, tak ciezko, a teraz wszystko przepadlo…
Zaczela szlochac.
Ronnie Carney pochylil sie przez biurko i poklepal ja po rece.
— Czy moge ci jakos pomoc? — zapytal.
— Wiesz, mialam nadzieje… zastanawialam sie, czy… no, czy sadzisz, ze byloby mozliwe… zebys pozwolil nam skorzystac dzisiaj z jednej z twoich pras?
Carney wyprostowal sie nagle.
— Co takiego?! Oszalalas?! Sacharissa wytarla nos chusteczka.
— Tak myslalam, ze pewnie powiesz cos takiego — stwierdzila ze smutkiem.
Nieco udobruchany Carney znow sie pochylil i pogladzil jej dlon.
— Pamietam, jako dzieci bawilismy sie razem… — zaczal.
— Nie sadze, zeby to byla zabawa. — Sacharissa zaczela grzebac w swojej torebce. — Ty mnie goniles, a ja bilam cie po glowie drewniana krowa. Ach, tutaj jest…
Odrzucila torebke, wstala i wymierzyla prosto w wydawce jedna ze sprezynowych kusz zmarlego pana Szpili.
— Pozwol nam skorzystac z twojej „onej” prasy, bo jak nie, to zestrzele ci te „ona” glowe z „onego” karku! — wrzasnela. — Chyba tak powinno sie to mowic, prawda?
— Nie osmielisz sie pociagnac za spust! — powiedzial Carney, kulac sie w fotelu.
— To byla sliczna krowka, a ktoregos dnia walnelam cie tak mocno, ze odlamalam jej noge — powiedziala Sacharissa rozmarzonym glosem.
Carney spojrzal blagalnie na Williama.
— Czy moglby pan jakos przemowic jej do rozsadku?
— Chcemy tylko na jakas godzine wypozyczyc panska prase, panie Carney — oswiadczyl William. Sacharissa mierzyla rura kuszy prosto w nos Carneya; na twarzy miala niepokojaco dziwny usmiech. — Potem sobie pojdziemy.
— Co chcecie zrobic? — zapytal Carney chrapliwie.
— No wiec przede wszystkim zamierzam pana zwiazac — odparl William.
— Nie! Zawolam dozorcow!
— Mysle, ze… sa chwilowo zajeci — oswiadczyla Sacharissa.
Carney przez chwile nasluchiwal. Na dole panowala niezwykla cisza.
Zgarbil sie bezsilnie.
Drukarze „SuperFaktow” otaczali pierscieniem Dobrogora. — Sluchajcie, chlopcy — rzekl krasnolud. — To dziala tak. Kazdy, kto dzisiaj wczesniej pojdzie do domu z powodu bolu glowy, dostanie sto dolarow. Jasne? To stary klatchianski zwyczaj.
— A co sie stanie, jesli nie pojdziemy? — spytal brygadzista, siegajac po mlotek.
— No viec… — odezwal sie glos przy jego uchu — …vtedy napravde dostaniesz… bolu glovy.
Zajasniala blyskawica i zahuczal grom. Otto tryumfalnie wzniosl zacisnieta piesc.
— Tak jest! — krzyknal, gdy drukarze rzucili sie do drzwi. — Kiedy napravde, napravde jest potrzebny, to zie zjavia! Sprobujemy jeszcze raz… Zamek! — Grom przetoczyl sie znowu. Wampir az podskakiwal z radosci, powiewajac polami kamizelki. — Ha! Teraz to rozumiem! Jeszcze raz, z uczuciem! Jaki vielki… zamek!
Grom zahuczal jeszcze glosniej.
Otto zatanczyl z radosci. Nie mogl sie opanowac. Lzy splywaly po jego szarej twarzy.
— Muzyka z Wykrokiem! — wrzasnal.
W ciszy po huku gromu William wyjal z kieszeni aksamitny woreczek i przechylil go nad biurkowa suszka. Carney wytrzeszczyl oczy, widzac klejnoty. — Warte ze dwa tysiace dolarow — rzekl William. — Co najmniej. Nasze wpisowe do gildii. Zostawie je tutaj, dobrze? Nie warto wypisywac pokwitowania. Ufamy ci.