— Nie. To chyba wszystko. Na tym skonczymy. Doloz linijke mowiaca, ze „Puls” bedzie pomagal strazy w sledztwie.
— Dlaczego? — zdziwil sie Gunilla. — Przeciez jestesmy niewinni…
— Zrob to, prosze. — William zmial probny druk w kulke, rzucil ja na blat i powlokl sie do prasy.
Sacharissa znalazla go po kilku minutach. Hala drukarni zawsze ma sporo zakatkow i kryjowek, uzywanych najczesciej przez tych, ktorych obowiazki wymagaja czasem, by znikneli i mogli w spokoju zapalic. William siedzial na stosie papieru i patrzyl w pustke.
— Czy chcialbys o czyms porozmawiac? — zaproponowala.
— Nie.
— Wiesz, kim sa ci spiskowcy?
— Nie.
— A czy prawdziwe byloby stwierdzenie, ze podejrzewasz, kim sa spiskowcy?
Rzucil jej gniewne spojrzenie.
— Probujesz na mnie codziennikarstwa?
— Czyli mam go probowac na wszystkich pozostalych, tak? Ale nie na tobie?
Usiadla obok. William z roztargnieniem wcisnal klawisz De-Terminarza.
—
— Twoje stosunki z ojcem nie sa najlepsze, praw… — zaczela Sacharissa.
— Co ja mam teraz zrobic? — przerwal jej William. — To jego ulubione powiedzonko. Mowi, ze dowodzi, jak naiwni sa ludzie. Ci zabojcy dysponowali naszym domem. On siedzi w tym po uszy!
— Moze po prostu wyswiadczyl komus przysluge…
— Gdy moj ojciec sie w cos angazuje, to on jest przywodca — oswiadczyl spokojnie William. — Jesli tego nie wiesz, to w ogole nie znasz de Worde’ow. Nie przystepujemy do zadnego zespolu, w ktorym nie mozemy byc kapitanami.
— Ale to byloby troche niemadre, przyznasz, pozwolic im korzystac z wlasnego domu…
— Nie, tylko bardzo aroganckie. Widzisz, my zawsze bylismy uprzywilejowani. Przywilej oznacza po prostu „wlasne prawo”. Dokladnie tyle. On zwyczajnie nie wierzy, ze zwykle prawa jego tez dotycza. Nie wierzy, ze moga go dotykac, a jesli sprobuja, bedzie krzyczal, az dadza spokoj. Taka jest tradycja de Worde’ow i dobrze sobie w niej radzimy. Krzyczec na ludzi, robic po swojemu, ignorowac reguly. To metoda de Worde’ow. Az do mnie, najwyrazniej.
Sacharissa bardzo sie pilnowala, by nie zmieniac wyrazu twarzy.
— I tego sie nie spodziewalem — dokonczyl William, obracajac w dloniach pudelko.
— Mowiles, ze chcesz dotrzec do prawdy…
— Tak, ale nie do tego! Ja… musialem gdzies sie pomylic. Na pewno. Musialem. Nawet moj ojciec nie moze byc az tak… az tak glupi. Musze odkryc, co naprawde sie dzieje.
— Nie masz chyba zamiaru sie z nim spotykac? — spytala Sacharissa.
— Owszem. Do tej pory na pewno juz wie, ze wszystko skonczone.
— Wiec przynajmniej zabierz kogos ze soba!
— Nie! — burknal William. — Posluchaj, ty nie wiesz, jacy sa przyjaciele mojego ojca. Sa wychowywani do wydawania rozkazow. Wiedza, ze stoja po wlasciwej stronie, poniewaz jesli oni tam stoja, to jest wlasciwa z definicji. A kiedy czuja sie zagrozeni, przypominaja walczacych na gole piesci, tyle ze nigdy nie zdejmuja rekawiczek. To zbiry. Zbiry i dreczyciele, dreczyciele najgorszego rodzaju, bo nie sa tchorzami i jesli ktos im sie postawi, bija jeszcze mocniej. Dorastali w swiecie, gdzie jesli ktos sprawial za duzo klopotow, mogli go… zniknac. Myslisz, ze Mroki to niedobra dzielnica? W takim razie nie masz pojecia, co sie dzieje przy alei Parkowej! A moj ojciec to jeden z najgorszych. Ale jestesmy rodzina. I… troszczymy sie o rodzine. Dlatego nic mi nie grozi. Zostan tu i pomoz im wydac azete, dobrze? Polowa prawdy jest lepsza niz nic — dodal z gorycza.
— Co zie tu dzialo? — zapytal Otto.
Podszedl do Sacharissy, kiedy William gwaltownie wymaszerowal z hali.
— Och, on… on poszedl sie zobaczyc z ojcem. — Sacharissa wciaz byla troche oszolomiona. — A ojciec najwyrazniej nie jest milym czlowiekiem. Byl bardzo… rozgoraczkowany. Bardzo zdenerwowany.
— Przepraszam… — odezwal sie ktos.
Sacharissa obejrzala sie, ale za nia nie bylo nikogo. Niewidzialny mowca westchnal.
— Nie. Tu, na dole — powiedzial.
Sacharissa spojrzala na zdeformowanego rozowego pudla.
— Nie ma co owijac w fawelne — stwierdzil. — Tak, tak, psy nie mowia. Trafiliscie fezflednie, frawo. Wiec moze macie jakies niezwykle sily psychiczne. I uznajemy sprawe za zalatwiona. Trudno mi fylo nie uslyszec, fo sluchalem. Chlopak pakuje sie w klopoty, tak? Potrafie wyczuc klopoty…
— Czy jestes kims v rodzaju vilkolaka? — zapytal Otto.
— Tak, pewno, przy kazdej pelni ksiezyca rofie sie strasznie zarosniety — odpowiedzial pies lekcewazaco. — Wyofrazcie sobie, jak to wplywa na moje zycie towarzyskie. A teraz sluchajcie…
— Ale przeciez psy nie mowia… — zaczela Sacharissa.
— Wielcy fogowie… — westchnal Gaspode. — A czy ja powiedzialem, ze mowie?
— No, moze nie wprost…
— Wlasnie. Wspaniala rzecz, ta fenomenologia. Teraz do rzeczy. Wlasnie zofaczylem, jak wychodzi moje sto dolarow, a chcial — fym widziec, ze wracaja. Jasne? Lord de Worde jest najpaskudniejszym typem, jakiego tylko mozna spotkac w miescie.
— Znasz arystokratow? — zdziwila sie Sacharissa.
— Kot tez moze patrzec na krola, nie? To legalne.
— Chyba tak…
— No wiec dla psow to tez ofowiazuje. Musi, jesli ofowiazuje dla tych przefrzydlych kiciusiow. Znam wszystkich. Powaznie. Lord de Worde kiedys posylal kamerdynera, zefy wykladal zatrute mieso dla ulicznych psow.
— Ale chyba nie zrobi krzywdy Williamowi… Prawda?
— Nie lufie sie zakladac — odparl Gaspode. — Ale gdyfy zrofil, to jak, nadal dostane te sto dolarow?
— Nie volno nam odstapic od niego w takiej chvili — oswiadczyl Otto. — Lubie Villiama. Nie vychovano go na milego czlovieka, ale napravde zie stara, a nie ma nawet kakao i vspolnych spievow do pomocy. Trudno jest postepovac vbrev vlasnej naturze. Musimy… mu pomoc.
Smierc odstawil ostatnia klepsydre z powrotem w powietrze, gdzie rozplynela sie z wolna.
I JAK? — zapytal. CZY TO NIE BYLO CIEKAWE? CO DALEJ, PANIE TULIPANIE? JEST PAN GOTOW ODEJSC?
Pan Tulipan siedzial na zimnym piasku i wpatrywal sie w pustke.
PANIE TULIPANIE… — powtorzyl Smierc. Wiatr szarpal jego szate, az powiewala niczym dluga wstega ciemnosci.
— Ja… Musi mi byc naprawde przykro?
O TAK TO TAKIE PROSTE SLOWO. ALE TUTAJ… TUTAJ MA ZNACZENIE. MA… SUBSTANCJE.
— Tak, wiem. — Pan Tulipan uniosl glowe. Oczy mial zaczerwienione, twarz opuchnieta. — Tak mysle… zeby naprawde zalowac, trzeba niezle sie do tego przymierzyc.
TAK.
— No wiec… ile mam czasu?
CALY CZAS SWIATA.
— Tak… moze tyle mi wystarczy. Moze wtedy nie bedzie juz …onego swiata, zeby do niego wracac.
WYDAJE MI SIE, ZE TO NIE DZIALA W TEN SPOSOB. JAK ROZUMIEM, REINKARNACJA MOZE NASTAPIC W DOWOLNYM OKRESIE. KTO POWIEDZIAL, ZE ZYWOTY MUSZA NASTEPOWAC SEKWENCYJNIE?
— Mowisz… ze moge zyc, zanim sie urodzilem?
TAK.
— Moze moglbym siebie odszukac i zabic — mruknal pan Tulipan, patrzac na piasek.