Zwrocil sie do lorda de Worde, ktory wycofywal sie powoli. Rozprostowal palce.
— Trzymaj to z dala ode mnie! — krzyknal jego lordowska mosc. William pokrecil glowa.
— Ach tak? — Otto zblizal sie ciagle. — Mysli pan, ze jestem „to”? No viec zachovam sie jak „to”.
Chwycil lorda de Worde za klapy i uniosl w powietrze na wyprostowanej rece.
— V domu tez mamy takich jak ty — oswiadczyl. — To ci, ktorzy movia tluszczy, co robic. Przyjechalem do Ankh-Morpork, bo podobno vszystko tu mialo byc inaczej, ale tak napravde zavsze jest tak samo. Zavsze sa gdzies takie przeklete typy jak ty! No i co teraz povinienem z toba zrobic?
Szarpnal za klape kamizelki i odrzucil czarna wstazeczke.
— I tak nigdy nie lubilem tego nedznego kakao — powiedzial.
— Otto!
Wampir obejrzal sie przez ramie.
— Tak, Villiamie? Czego sobie zyczysz?
— To juz zaszlo za daleko.
Lord de Worde pobladl. William nigdy jeszcze nie widzial go w tak oczywisty sposob przerazonego.
— Tak? Tak uvazasz? Myslisz, ze go ukasze? Ukasze pana, panie lordzie? No viec moze nie, bo ten oto Villiam uvaza mnie za dobrego czlowieka. — Otto przyciagnal lorda de Worde do siebie, tak ze ledwie kilka cali dzielilo ich twarze. — Teraz vice povinienem zie zapytac: czy jestem dobry? Albo moze vystarczy zapytac… czy jestem lepszy od ciebie?
Wahal sie przez sekunde czy dwie, a potem naglym ruchem szarpnal lorda do siebie. Po czym, niezwykle delikatnie, wycisnal mu na czole pocalunek. Odstawil drzacego na podloge i poglaskal po glowie.
— Pravde mowiac, kakao nie jest az takie zle, a ta mloda panienka, ktora gra na klavesynie, czasem do mnie mruga — stwierdzil i odstapil na bok.
Lord de Worde otworzyl oczy i spojrzal na Williama. — Jak smiales…
— Nie odzywaj sie — przerwal mu William. — Powiem ci teraz, co sie stanie. Nie podam zadnych nazwisk. Tak postanowilem. Nie chce, rozumiesz, zeby moja matka okazala sie zona zdrajcy. Jest tez Rupert. I moje siostry. I ja takze. Chronie nazwisko. Prawdopodobnie bardzo zle postepuje, ale postapie tak mimo wszystko. Wlasciwie to nie bede ci posluszny jeszcze pod jednym wzgledem: nie powiem prawdy. Nie cala prawde. Poza tym jestem pewien, ze ci, ktorzy chca poznac te sprawy, szybko wszystko odkryja. I mam wrazenie, ze zalatwia to dyskretnie. No wiesz… tak jak ty.
— Zdrajca? — szepnal lord de Worde.
— Tak powiedza ludzie.
Lord de Worde kiwnal glowa jak czlowiek uwieziony w nieprzyjemnym snie.
— Nie moglbym oczywiscie wziac tych pieniedzy — oswiadczyl. — Zycze ci szczescia, moj synu. Poniewaz… z cala pewnoscia jestes de Worde’em. Powodzenia.
Odwrocil sie i wyszedl. Po kilku sekundach skrzypnely jakies drzwi, a potem zatrzasnely sie cicho.
William zachwial sie i oparl o kolumne. Drzal caly. W glowie odtwarzal sobie cale spotkanie. Jego mozg przez caly czas nie dotknal ziemi.
— Dobrze zie czujesz, Villiamie? — zapytal Otto.
— Troche mnie mdli, ale… tak, w porzadku. Ze wszystkich zakutych, upartych, egocentrycznych, aroganckich…
— Ale rekompenzujesz to w innych dziedzinach — pocieszyl go Otto.
— Mowilem o ojcu.
— Och!
— Jest taki pewny, ze zawsze ma racje…
— Przepraszam, ale nadal movimy o tvoim ojcu?
— Chcesz powiedziec, ze jestem do niego podobny?
— Alez zkad! Zupelnie inny. Abzolutnie zupelnie inny. V ogole zadnego podobienstva.
— Nie musiales posuwac sie tak daleko! — William urwal nagle. — Czy ja ci podziekowalem?
— Nie, nie podziekovales.
— Ojej…
— Nie, nie. Zawazyles, ze nie podziekovales, vice nie ma problemu — uznal Otto. — Kazdego dnia, pod kazdym vzgledem stajemy sie troche lepsi. Przy okazji, czy moglbys vyciagnac ze mnie ten miecz? Co za idiota dzga czyms takim vampira? Niszczy tylko bielizne.
— Czekaj, pomoge… — William ostroznie wyjal ostrze.
— Moge dopisac koszule do svoich vydatkov?
— Tak, chyba tak.
— Dobrze. No to juz jest po vszystkim, pora na nagrody i medale. — Wampir z satysfakcja obciagnal kamizelke. — Gdzie zie teraz podzialy tvoje klopoty?
— Dopiero sie zaczynaja — odparl William. — Mysle, ze za niecala godzine bede ogladal od srodka komende strazy.
Okazalo sie, ze juz po czterdziestu trzech minutach William de Worde Udzielal Pomocy Strazy, jak to mowia, w Sledztwie. Po drugiej stronie biurka komendant Vimes uwaznie czytal „Puls”. William zdawal sobie sprawe, ze robi to wolniej, niz trzeba, bo chce go zdenerwowac.
— Chetnie pomoge z dlugimi slowami, ktorych pan nie rozpoznaje — zaofiarowal sie.
— To dobry tekst — przyznal Vimes, ignorujac zaczepke. — Ale musze wiedziec wiecej. Chce znac nazwiska. Mysle, ze tyje znasz. Gdzie sie spotykali? Takie sprawy. Musze sie dowiedziec.
— Pewne kwestie pozostaja dla mnie tajemnica — zapewnil William. — Ale ma pan dosyc dowodow, zeby uwolnic Vetinariego.
— Chce sie dowiedziec wiecej.
— Nie ode mnie.
— Alez panie de Worde, stoimy przeciez po tej samej stronie.
— Nie. Stoimy po roznych stronach, ktore przypadkiem polozone sa obok siebie.
— Panie de Worde, w dniu dzisiejszym dokonal pan ataku na jednego z moich funkcjonariuszy. Zdaje pan sobie sprawe, w jakie wpakowal sie pan klopoty?
— Spodziewalem sie po panu czegos lepszego, panie Vimes. Chce pan powiedziec, ze zaatakowalem funkcjonariusza w mundurze? Funkcjonariusza, ktory sie zidentyfikowal?
— Prosze uwazac, panie de Worde…
— Scigal mnie wilkolak, komendancie. Podjalem wiec kroki w celu… zniechecenia go, zebym mogl uciec. Czy chcialby pan dyskutowac o tym publicznie?
Jestem bezczelnym, aroganckim i butnym klamca, myslal William. I swietnie mi to wychodzi.
— Zatem nie pozostawia mi pan wyboru… Musze pana aresztowac za ukrywanie…
— Zadam prawnika — przerwal mu William.
— Doprawdy? A kogo konkretnie ma pan na mysli w srodku nocy?
— Pana Slanta.
— Slanta? Mysli pan, ze przyjdzie tu dla pana?
— Wiem, ze przyjdzie. Moze mi pan wierzyc.
— Ach, przyjdzie?
— Na pewno.
— Niech pan da spokoj… — rzekl z usmiechem Vimes. — Czy naprawde tego potrzebujemy? Przeciez udzielanie pomocy strazy jest obowiazkiem kazdego obywatela, nieprawdaz?
— Nie wiem. Wiem tylko, ze straz tak uwaza. Nigdy nie widzialem, zeby cos takiego bylo gdzies zapisane. Poza tym nie wiedzialem, ze straz ma prawo szpiegowac niewinnych obywateli.
William zobaczyl, ze usmiech komendanta nieruchomieje.
— To bylo dla twojego dobra — warknal Vimes.
— Nie wiedzialem, ze to wy macie decydowac, co jest dla mnie dobre.
Tym razem Vimes zdobyl maly punkt.