NIE, PONIEWAZ NIE BEDZIE PAN WIEDZIAL. I MOZE PAN PROWADZIC CALKIEM INNE ZYCIE.
— Dobrze…
Smierc poklepal pana Tulipana po ramieniu, ktore drgnelo pod jego dotknieciem.
TERAZ PANA ZOSTAWIE…
— Niezla ta twoja kosa — pochwalil pan Tulipan, powoli i z wysilkiem. — Te srebrne zdobienia to prawdziwe mistrzostwo, nie ma co…
DZIEKUJE, powiedzial Smierc. A TERAZ NAPRAWDE MUSZE JUZ ISC. ALE BEDE CZASEM TEDY PRZECHODZIL. MOJE DRZWI, dodal, ZAWSZE SA OTWARTE.
Odszedl. Przygarbiona sylwetka zniknela w mroku, ale pojawila sie nowa, biegnaca szalenczo po niezupelnie piasku.
Wymachiwala ziemniakiem na sznurku. Zatrzymala sie na widok Smierci, a potem — ku tegoz Smierci zdumieniu — obejrzala sie za siebie. Wiekszosc ludzi, stajac twarza w twarz ze Smiercia, przestaje sie martwic o cokolwiek, co znajdowalo sie za nimi.
— Czy ktos mnie goni? Widzisz kogos?
NO… NIE. A SPODZIEWAL SIE PAN KOGOS?
— No to swietnie. Nikogo, tak? Swietnie. — Pan Szpila wyprostowal ramiona. — No tak. Ha! Patrz, mam swojego ziemniaka!
Smierc mrugnal blekitem i wyjal spod szaty klepsydre.
PAN SZPILA? ACH, TEN DRUGI. NO WIEC JA SIE PANA SPODZIEWALEM.
— Tak, to ja. Mam ziemniaka, widzisz, i bardzo mi przykro z powodu wszystkiego! — Pan Szpila byl teraz calkiem spokojny. W gorach szalenstwa czesto trafiaja sie niewielkie plaskowyze normalnosci.
Smierc spogladal na jego usmiechnieta oblakanczo twarz.
JEST PANU BARDZO PRZYKRO?
— O tak!
ZA WSZYSTKO?
— Tak.
W TEJ CHWILI? W TYM MIEJSCU? OSWIADCZA PAN, ZE JEST PANU PRZYKRO?
— Zgadza sie. Zalapales. Nieglupi jestes. Wiec jesli tylko mi pokazesz, jak wrocic…
MOZE CHCIALBY PAN TO JESZCZE PRZEMYSLEC?
— Zadnych dyskusji. Chce tego, co mi sie nalezy — odparl pan Szpila. — Mam swojego ziemniaka. Popatrz.
WIDZE.
Smierc siegnal pod szate i wyjal cos, co wygladalo jak jego miniaturowa kopia. Tyle ze — jak zauwazyl pan Szpila — spod malego kaptura wystawala szczurza czaszka.
Smierc usmiechnal sie.
PROSZE SIE PRZYWITAC Z MOIM MALYM PRZYJACIELEM, powiedzial.
Smierc Szczurow siegnal koscista lapka i porwal rzemyk.
— Hej…
NIE NALEZY CALEGO ZAUFANIA POKLADAC W ROSLINACH BULWIASTYCH. PEWNE RZECZY CZASEM NIE SA TAKIE, JAKIE SIE WYDAJA, oznajmil Smierc. JEDNAKZE NIKT MI NIE ZARZUCI, ZE NIE PRZESTRZEGAM PRAW. Pstryknal palcami. WRACAJ WIEC TAM, GDZIE POWINIENES…
Wokol zamigotalo niebieskie swiatlo, po czym zdumiony pan Szpila zniknal.
Smierc westchnal i pokrecil glowa.
TEN PIERWSZY… MIAL W SOBIE COS, CO MOGLOBY BYC LEPSZE, stwierdzil. ALE TEN… — Westchnal glebiej. KTO WIE, JAKIE ZLO CZAI SIE W LUDZKICH SERCACH?
Smierc Szczurow uniosl pyszczek znad ziemniaczanej uczty.
PIP, powiedzial.
Smierc machnal lekcewazaco reka.
NO TAK, PEWNIE, OCZYWISCIE, ZE JA, powiedzial. ZASTANAWIALEM SIE TYLKO, CZYJEST KTOS JESZCZE.
Przeskakujac od bramy do bramy, William zdal sobie sprawe, ze wybral okrezna droge. To dlatego, jak pewnie powiedzialby Otto, ze wcale nie chcial dotrzec do celu.
Burza przycichla nieco, choc klujace kulki gradu wciaz odbijaly sie od jego kapelusza. O wiele wieksze kulki z pierwszego ataku wypelnialy rynsztoki i zascielaly ulice. Wozy slizgaly sie na nich, przechodnie kulili sie pod scianami.
Mimo emocji wyjal notes i zapisal:
Zatrzymal sie na Mosieznym Moscie i ukryl pod oslona jednego z wielkich hipopotamow. Grad spadal gesto na powierzchnie rzeki z tysiacem cichych mlasniec.
Zywiol powoli sie uspokajal.
Przez wieksza czesc zycia Williama lord de Worde byl odlegla postacia, wygladajaca przez okno swego gabinetu o scianach zastawionych nigdy nieczytanymi ksiazkami. William stal wtedy pokornie na srodku calych akrow drogiego, ale wytartego dywanu i sluchal… no, glownie zjadliwosci, jak to teraz ocenial — pogladow pana Windlinga, ubranych w bardziej wyszukane slowa.
Najgorsze w tym, ale rzeczywiscie najgorsze bylo to, ze lord de Worde nigdy sie nie mylil. W ogole nie pojmowal takiego polozenia w relacji do swojej osobistej geografii. Ludzie prezentujacy przeciwne poglady musieli byc zwyczajnie oblakani, niebezpieczni, a mozliwe, ze w ogole nie byli ludzmi. Nie dalo sie dyskutowac z lordem de Worde. Dyskusja oznacza debate, wymiane argumentow, perswazje przy uzyciu rozumowania. Z ojcem Williama mozliwa byla jedynie wsciekla klotnia.
Lodowata woda sciekala z posagu i splywala Williamowi po szyi.
Lord de Worde uzywal slow z intonacja i glosnoscia, ktore sprawialy, ze dzialaly jak piesci. Sam jednak nigdy nie uciekal sie do przemocy.
Od tego mial ludzi.
Nastepna kropla roztopionego gradu powedrowala po karku Williama w dol.
Przeciez nawet jego ojciec nie moze byc az tak glupi…
Zastanawial sie, czy nie powinien juz teraz przekazac strazy wszystkiego, czym dysponowal. Ale cokolwiek ludzie mowia o Vimesie, w ostatecznym rozrachunku mial tylko garstke ludzi i bardzo wielu wplywowych wrogow, pochodzacych z rodow liczacych sobie tysiace lat, a posiadajacych tyle honoru, ile mozna zaobserwowac podczas walki psow.
Nie. Nalezal do de Worde’ow. Straz jest dla innych, ktorzy nie potrafia sami rozwiazywac swoich problemow. Zreszta co najgorszego moze go spotkac?
Tak wiele roznych rzeczy, pomyslal, ruszajac w dalsza droge, ze trudno zdecydowac, ktora z nich jest najgorsza.
Posrodku podlogi jarzyla sie galaktyka swiec. W skorodowanych lustrach wygladaly jak swiatla lawicy ryb glebinowych.
William przeszedl obok przewroconych foteli. Jeden stal prosto, za swiecami.
— Ach… William — odezwal sie fotel.
A potem lord de Worde wolno wysunal swa koscista postac spomiedzy obitych skora oparcia i poreczy, i stanal w swietle.
— Ojcze — powiedzial William.
— Domyslalem sie, ze tu przyjdziesz. Twoja matka tez zawsze lubila to miejsce. Oczywiscie, w tamtych czasach bylo… inne.
William milczal. Rzeczywiscie bylo inne.
— Mysle, ze pora juz skonczyc z tym nonsensem. Prawda? — rzekl lord de Worde.