— Mysle, ze on wlasnie dobiega konca, ojcze.

— Ale nie wydaje mi sie, zebys mial na mysli to samo co ja.

— Nie wiem, co ci sie wydaje, ze masz na mysli — oswiadczyl William. — Chce tylko uslyszec od ciebie prawde.

Lord de Worde westchnal.

— Prawde? Wiesz dobrze, ze tylko dobro miasta lezalo mi na sercu. Pewnego dnia zrozumiesz, ze Vetinari prowadzi je do ruiny.

— No tak… W tym miejscu wszystko sie komplikuje, prawda? — William byl zdumiony, ze glos jeszcze mu nie drzy. — Przeciez kazdy powtarza cos takiego. „Chcialem jak najlepiej”, „cel uswieca srodki”… te same slowa, za kazdym razem.

— Czyzbys sie nie zgadzal, ze czas juz na wladce, ktory slucha ludzi?

— Mozliwe. A o ktorych ludzi ci chodzi?

Lagodna twarz lorda de Worde zmienila sie nagle. William byl zdziwiony, ze przetrwala tak dlugo.

— Masz zamiar to napisac w tej swojej szmatlawej azecie, tak?

William milczal.

— Niczego nie mozesz udowodnic. Wiesz o tym.

William wszedl w krag swiatla i lord de Worde zobaczyl notes.

— Moge udowodnic dosyc. Tylko tyle sie liczy. Reszta bedzie obiektem… sledztwa. Wiesz, ze Vimesa nazywaja terierem Vetinariego? Teriery kopia, kopia i nie rezygnuja.

Lord de Worde polozyl dlon na rekojesci miecza. A William uslyszal swoje mysli: Dziekuje ci. Dziekuje. Az do teraz nie moglem w to uwierzyc…

— Nie masz krzty honoru, co? — zapytal ojciec, wciaz tonem rozwscieczajacego spokoju. — No coz, opublikuj to i badz przeklety. Ty i straz. Nie wydalismy rozkazu, by…

— Nie spodziewalem sie, ze wydacie. Spodziewam sie, ze powiedzieliscie „zajmijcie sie tym”, a szczegoly zostawiliscie takim ludziom jak Szpila i Tulipan. Zakrwawione rece na odleglosc wyciagnietego ramienia.

— Jako twoj ojciec rozkazuje ci, bys zaprzestal tego… tego…

— Kiedys rozkazywales mi, zebym mowil prawde — przypomnial mu William.

— Och, Williamie, Williamie… Nie badz taki naiwny. William zamknal notes. Slowa naplywaly teraz latwiej. Skoczyl z dachu i odkryl, ze umie latac.

— A ktora to? — zapytal. — Prawda, ktora jest tak cenna, ze musi ja otaczac kordon klamstw? Prawda, ktora jest dziwniejsza niz fikcja? Czy tez prawda, ktora wciaz wciaga buty, kiedy klamstwo biegnie juz wokol swiata? — Zrobil krok naprzod. — To twoje powiedzonko, zgadza sie? Teraz juz nie ma znaczenia. Mysle, ze pan Szpila chcial cie szantazowac… i wiesz co? Ja tez sprobuje, choc taki jestem naiwny. Wyjedziesz z miasta. Natychmiast. To nie powinno byc dla ciebie trudne. I modl sie, zeby nic sie nie przydarzylo mnie, ludziom, z ktorymi pracuje, ani nikomu, kogo znam.

— Doprawdy?

— Natychmiast! — krzyknal William tak glosno, ze lord de Wor — de odchylil sie do tylu. — Czy oprocz tego, ze oszalales, na dodatek jeszcze ogluchles? Wyjedziesz natychmiast i nigdy nie wrocisz, bo jesli nie, opublikuje kazde slowo, ktore wlasnie powiedziales! — William wyjal z kieszeni De — Terminarz. — Kazde slowo! Slyszales? I nawet Slant cie z tego nie wyciagnie! Byles tak arogancki, tak glupio arogancki, ze pozwoliles im korzystac z naszego domu! Jak smiales? Wynos sie z miasta! I albo wyciagnij ten miecz, albo zabierz… od niego… reke!

Urwal, zaczerwieniony i zdyszany.

— Prawda wciagnela buty — dodal po chwili. — I teraz zacznie kopac. — Zmruzyl oczy. — Powiedzialem ci, zabierz reke od tego miecza!

— Taki niemadry, taki strasznie niemadry… A ja wierzylem, ze jestes moim synem.

— A tak, bylbym zapomnial. — William wznosil sie teraz w ogniu gniewu. — Znasz taki zwyczaj krasnoludow… Nie, oczywiscie, ze nie, przeciez oni naprawde nie sa ludzmi. Ale ja poznalem jednego czy dwoch, rozumiesz, wiec…

Wyciagnal z kieszeni aksamitny woreczek i rzucil go ojcu pod nogi.

— A to jest…? — zapytal lord de Worde.

— Ponad dwadziescia tysiecy dolarow, o ile dwaj eksperci mogli to ocenic. Nie mialem zbyt wiele czasu, a nie chcialem, bys uznal mnie za nieuczciwego, wiec szacowalem z pewna rezerwa. Z pewnoscia pokrywa to koszty wszystkiego, co na mnie wydales przez te lata. Oplaty szkolne, ubrania, wszystko. Musze przyznac, ze nie zainwestowales tych pieniedzy najlepiej, skoro wlasnie ja jestem produktem koncowym. Wykupuje sie od ciebie.

— Ach, rozumiem. Dramatyczny gest. Naprawde uwazasz, ze rodzina to tylko kwestia pieniedzy?

— No… tak. Wedlug przekazow historycznych… pieniadze, ziemie i tytuly. Zadziwiajace, jak czesto udawalo nam sie nie poslubic nikogo, kto nie posiadal przynajmniej dwoch z tych trzech rzeczy.

— Tanie szyderstwo. Wiesz dobrze, o co mi chodzi.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odparl William. — Wiem za to z cala pewnoscia, ze kilka godzin temu odebralem te pieniadze czlowiekowi, ktory probowal mnie zabic.

— Probowal cie zabic? — Po raz pierwszy w glosie ojca zadzwieczala nutka niepewnosci.

— Tak. Jestes zaskoczony? Kiedy rzucasz cos w powietrze, czy nie powinienes sie martwic, gdzie upadnie?

— Rzeczywiscie powinienem — ugodzil sie lord de Worde. Westchnal i wykonal lekki gest reka, a William zobaczyl cienie wylaniajace sie z glebszych cieni. I przypomnial sobie, ze nie mozna zarzadzac posiadlosciami de Worde’ow bez licznych wynajetych pomocnikow w kazdej dziedzinie zycia. Twardzi ludzie w malych, okraglych kapeluszach, ktorzy wiedzieli, jak eksmitowac, jak zajmowac mienie, jak zastawiac potrzaski na zbiegow…

— Za bardzo sie przepracowywales, jak widze — stwierdzil jego ojciec, kiedy sie zblizyli. — Przyda ci sie chyba… tak, dluga morska podroz. Wyspy Mgliste, byc moze, albo Czteriksy. Albo Bhang-bhangduc. Jak rozumiem, mozna tam zbic fortune, jesli czlowiek nie boi sie ubrudzic sobie rak. Tutaj z pewnoscia nic juz dla siebie nie znajdziesz… nic dobrego.

William rozpoznal juz cztery postacie. Widywal je tu i tam w rezydencji. Zwykle mieli jedynie nazwiska, jak Jenks albo Clamper, i zadnej wykrywalnej przeszlosci.

— No wiec, paniczu Williamie — odezwal sie jeden z nich — jak panicz bedzie rozsadny, zalatwimy to milo i spokojnie.

— Co jakis czas bedziesz otrzymywal niewielkie sumy pieniedzy — zapewnil lord de Worde. — Pozwoli ci to na zycie w odpowiednim stylu…

Kilka chmurek kurzu splynelo z mroku pod sufitem; wirowaly jak klonowe liscie.

Opadly obok aksamitnego woreczka. William uniosl wzrok.

— Och, nie… — powiedzial. — Prosze, nie zabijaj nikogo!

— Co? — zdziwil sie lord de Worde.

Otto Chriek wyladowal na podlodze, wznoszac rece jak szpony.

— Dobry vieczor — powiedzial do zaszokowanych sluzacych. Spojrzal na wlasne rece. — Ojej, o czym ja mysle? — Zacisnal piesci i zaczal przeskakiwac z nogi na noge. — Piesci w garde, w tradycyjnej ankhmorporskiej sztuce piesciarstwa!

— Piesci w garde? — Sluzacy podniosl palke. — Glupie gadanie!

Prosty Ottona uniosl go nad podloga. Sluga wyladowal, wirujac na plecach, i odjechal po wypolerowanej podlodze. Otto odwrocil sie tak szybko, ze jego kontury sie rozmyly. Zabrzmial glosny stuk i padl kolejny z ludzi.

— Co jest? Co zie dzieje? Staje do vaszej cyvilizovanej valki na piesci, a vy nie chcecie zie bic? — zapytal. Skakal w przod i w tyl, jak bokser amator. — Ach… Pan, drogi panie, vykazuje ducha valki…

Piesci rozmazaly sie od predkosci, uderzajac w przeciwnika jak w worek. Mezczyzna upadl, a Otto wyprostowal sie i nie patrzac, wyprowadzil uderzenie w bok, trafiajac czwartego ze sluzacych w podbrodek. Nieszczesnik wywinal salto w powietrzu.

Wszystko to trwalo zaledwie kilka sekund. Dopiero wtedy William doszedl do siebie i sprobowal krzyknac ostrzegawczo. Ale bylo juz za pozno.

Otto spojrzal na wbite gleboko w piers ostrze miecza.

— No, cos podobnego… — powiedzial. — V tej pracy chyba zadna koszula nie vytrzyma dvoch dni…

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату