— Nie musze… — zaczal William i urwal. But drapiacy golen moze do tego sklonic.
— „Puls” bedzie zachwycony, wasza lordowska mosc — zapewnila rozpromieniona Sacharissa.
— Doskonale. W takim razie…
— Prawde mowiac, chcialbym prosic o pewna przysluge — rzekl William.
Vetinari usmiechnal sie lekko.
— Oczywiscie. Jesli tylko moge cokolwiek zrobic dla „Pul…
— Czy zjawi sie pan w sobote na slubie corki Harry’ego Krola? William ze skrywana radoscia zauwazyl, ze tym razem twarz Vetinariego nic nie wyraza, poniewaz najwyrazniej nie wie, co wyrazic powinna. Ale Drumknott pochylil sie natychmiast i szepnal mu w ucho kilka slow.
— Ach… — rzekl Patrycjusz. — Harry Krol. No tak. Prawdziwe wcielenie tego ducha, ktory uczynil nasze miasto tym, czym jest dzisiaj. Czy nie powtarzam tego zawsze, Drumknott?
— Istotnie, sir.
— Z cala pewnoscia sie zjawie. Jak sadze, przybedzie rowniez wiele innych osob publicznych?
Pytanie zawislo, wirujac delikatnie w powietrzu. — Jak najwiecej — potwierdzil William.
— Piekne karoce, tiary, wspaniale szaty? — zwrocil sie Vetinari do galki swojej laski.
— Mnostwo.
— O tak, bez watpienia beda — rzekl Patrycjusz.
A William zrozumial, ze Harry Krol przeprowadzi swoja corke miedzy dluzszym szeregiem arystokracji niz zwykly hrabia. I chociaz w swiecie pana Krola nie bylo wiele miejsca dla liter, liczyc potrafil doskonale. Pani Krol wpadnie w radosna histerie z czystego biernego snobizmu.
— W zamian jednak — rzekl Vetinari — musze prosic, zeby nie denerwowal pan komendanta Vimesa. — Chrzaknal lekko. — Bardziej, niz to konieczne.
— Na pewno jakos razem pociagniemy, wasza lordowska mosc. Vetinari uniosl brew.
— Mam nadzieje, ze nie. Ciagniecie razem to cel despotyzmu i tyranii. Ludzie wolni ciagna we wszystkie strony. — Usmiechnal sie. — To jedyny sposob, by osiagnac postep. To, i oczywiscie pojscie za pulsem nowych czasow. Zycze milego dnia.
Skinal im glowa i wyszedl.
— Dlaczego wszyscy jeszcze tu stoja? — spytal William, kiedy prysnal czar.
— Ehm… Nadal nie wiemy, co mamy robic — odpowiedziala bezradnie pani Tilly.
— Idzcie i szukajcie wiadomosci, ktore ludzie chcieliby widziec wydrukowane w azecie — odparla Sacharissa.
— I tych, ktorych nie chcieliby widziec wydrukowanych w azecie — dodal William.
— I interesujacych wiadomosci — dokonczyla Sacharissa.
— Jak ta ulewa psow, ktora spadla pare miesiecy temu? — upewnil sie 0’Biscuit.
— Dwa miesiace temu nie bylo zadnej ulewy psow! — warknal William.
— Ale…
— Jeden szczeniak to nie ulewa. Wypadl z okna. Sluchajcie, nie interesuja nas opady zwierzat domowych, spontaniczne zapalenia ani porwania ludzi przez dziwne obiekty z nieba…
— Chyba ze sie wydarza — uzupelnila Sacharissa.
— No tak, oczywiscie, ze nas interesuja, jesli sie zdarza. Ale dopoki nie, to nie. Jasne? Nowiny to niezwykle rzeczy, ktore sie zdarzaja…
— I zwykle rzeczy, ktore sie zdarzaja — dodala Sacharissa, mnac sprawozdanie ze spotkania Ankhmorporskiego Klubu Zabawnych Warzyw.
— I zwykle rzeczy, owszem — zgodzil sie William. — Ale nowiny to zwykle cos takiego, ze ktos nie chce, byscie pisali o tym w azecie…
— Tylko ze czasem to nie to — dodala znowu Sacharissa.
— Nowiny sa… — zaczal William i urwal. Przygladali sie uprzejmie, jak stoi z otwartymi ustami i wzniesionym palcem. — Nowiny… — powtorzyl. — Wszystko zalezy. Ale poznacie je, kiedy je zobaczycie. Jasne? To dobrze. A teraz idzcie i poszukajcie jakichs.
— To bylo troche raptowne — stwierdzila Sacharissa, kiedy nowi codziennikarze juz wyszli.
— Wiesz, zastanawialem sie — odparl William. — Znaczy… ogolnie biorac, mielismy niezla zabawe z ta sprawa…
— …z ludzmi, ktorzy probowali nas pozabijac, z toba zamknietym w wiezieniu, z plaga psow, z pozarem redakcji, z ta twoja impertynencka rozmowa z lordem Vetinarim…
— Tak, tak… wiec czy to by naprawde w czyms zaszkodzilo, gdybysmy, ty i ja, no wiesz… ty i ja… zrobili sobie wolne popoludnie? W koncu — dodal zaklopotany — nigdzie nie jest napisane, ze musimy codziennie publikowac numer. Prawda?
— Poza pierwsza strona azety — przypomniala mu Sacharissa.
— Przeciez nie mozna wierzyc we wszystko, co sie przeczyta w azecie.
— Ale… No dobrze. Skoncze tylko to sprawozdanie…
— Wiadomosci, panie Williamie — oznajmil jeden z krasnoludow, zrzucajac na biurko stos papierow.
William jeknal i zaczal je przegladac. Dostal kilka probnych sekarow z Lancre i Sto Lat — i juz widzial, ze niedlugo bedzie sie musial wybrac za miasto i wyszkolic kilku prawdziwych… tak, reporterow nowin, poniewaz nie wrozyl wspanialej przyszlosci tym sumiennym listom wiejskich sklepikarzy i oberzystow, ktorzy dostana za nie pensa od linijki. W stosie bylo tez kilka wiadomosci dostarczonych golebiami pocztowymi, od ludzi, ktorzy nie potrafili opanowac nowej technologii.
— Na bogow — mruknal pod nosem. — Burmistrz Quirmu zostal uderzony przez meteoryt… znowu.
— Czy to mozliwe? — zdziwila sie Sacharissa.
— Najwyrazniej. Wiadomosc przyslal pan Pune z tamtejszego biura rady miejskiej. Rozsadny gosc, bez specjalnej wyobrazni. Pisze, ze tym razem zaczail sie na burmistrza w jakims zaulku.
— Naprawde? Kobieta, u ktorej kupujemy posciel, ma syna, ktory na uniwersytecie wyklada Msciwa Astronomie.
— Da nam wypowiedz?
— Usmiecha sie do mnie, kiedy mnie widzi w sklepie — odparla stanowczo Sacharissa. — Da na pewno.
— No dobrze. Gdybys mogla…
— Dziendoberek!
Przed biurkiem stanal pan Wintler. Trzymal tekturowe pudelko.
— No nie… — jeknal cicho William.
— Popatrzcie tylko na to — powiedzial pan Wintler, czlowiek, ktory nie zrozumialby aluzji, chocby byla nawinieta na olowiana rurke.
— Mysle, ze mielismy juz dosc zabawnych wa… — zaczal William.
I urwal.
To, co rumiany mezczyzna wyjal z pudelka, okazalo sie sporym ziemniakiem. Dosyc guzowatym. William widywal juz wczesniej guzowate ziemniaki. Mogly przypominac twarze, jesli czlowiek chcial sie w ten sposob zabawiac — ale tutaj nie trzeba bylo sobie tej twarzy wyobrazac. Ten ziemniak mial twarz. Byla utworzona z wypuklosci i zaglebien, i oczek, ale wygladala zupelnie jak ta, ktora calkiem niedawno wpatrywala sie w niego oblakanczo i probowala go zabic. Pamietal ja calkiem dobrze, poniewaz wciaz budzil sie czasem kolo trzeciej nad ranem i widzial ja przed soba.
— Nie jest… wlasciwie… zabawny… — powiedziala Sacharissa, zerkajac z ukosa na Williama.
— Zadziwiajacy, prawda? — spytal pan Wintler. — Nie przynosilbym go, ale takie rzeczy zawsze bardzo was ciekawily.
— Dzien bez rozdwojonego pasternaku jest jak dzien bez slonca, panie Wintler — stwierdzila slodkim glosem Sacharissa. — Williamie?
— Co? — William z wysilkiem oderwal wzrok od ziemniaczanej glowy. — Czy tylko mnie sie wydaje, czy wyglada… na zaskoczonego?
— Rzeczywiscie tak wyglada — przyznala.
— Teraz go pan wykopal?