interesuje sie sportem, prawdopodobnie i tak nie umie czytac. Potrzebowali wiecej pracownikow. Warto bylo sprobowac.
— No dobrze — zdecydowal. — Przyjmiemy was na okres probny, poczynajac od… och!
Wstal. Pozostali obejrzeli sie, by sprawdzic dlaczego.
— Nie przeszkadzajcie sobie — odezwal sie od drzwi lord Vetinari. — To nieoficjalna wizyta. Widze, ze przyjmujecie nowych piszacych?
Podszedl blizej. Drumknott podazal tuz za nim.
— Eee… no tak — przyznal William. — Dobrze sie pan czuje, wasza lordowska mosc?
— O tak. Mnostwo pracy, oczywiscie. Musze nadrobic bardzo duzo lektur. Ale uznalem, ze powinienem poswiecic nieco czasu i obejrzec te „wolna prase”, o ktorej komendant Vimes opowiadal mi dosc szczegolowo. — Stuknal laska w jeden z zelaznych slupow prasy. — Jednakze widze, ze jest mocno przysrubowana.
— Eee… nie, wasza lordowska mosc. „Wolna” dotyczy tego, co jest drukowane — wyjasnil William.
— Ale przeciez bierzecie za to pieniadze?
— Tak, ale…
— Ach, rozumiem… Chodzi panu o to, ze wolno wam drukowac, co tylko chcecie?
Nie bylo ucieczki.
— No wiec… ogolnie rzecz biorac, tak.
— Poniewaz lezy to… jaki byl ten drugi ciekawy termin? A tak, w interesie publicznym?
Vetinari wzial do reki czcionke i obejrzal ja uwaznie.
— Tak uwazam, wasza lordowska mosc.
— Te historie o zlotych rybkach ludojadach i czyichs mezach znikajacych w wielkich srebrzystych talerzach?
— Nie, wasza lordowska mosc. Tym publicznosc sie interesuje. Ale my zajmujemy sie czyms innym.
— Zabawnie uksztaltowanymi warzywami?
— No, troche tez. Sacharissa nazywa to zainteresowaniami osobistymi.
— Historie o warzywach i zwierzetach?
— Tak, wasza lordowska mosc. Ale przynajmniej sa to prawdziwe warzywa i zwierzeta.
— Czyli… mamy to, co interesuje ludzi, i mamy zainteresowania osobiste, czyli to, co interesuje osoby, oraz interes publiczny, ktory nikogo nie interesuje.
— Oprocz ogolu, wasza lordowska mosc. — William staral sie dotrzymywac Patrycjuszowi kroku.
— Ktory nie jest tym samym co ludzie albo osoby?
— Wydaje mi sie, ze to bardziej skomplikowane, wasza lordowska mosc.
— Wyraznie. Chodzi panu o to, ze ogol jest czyms innym niz ludzie, ktorych sie widuje, jak chodza tu i tam? Ogol mysli powaznie, rozsadnie, w sposob wywazony, gdy tymczasem ludzie biegaja w kolko i postepuja glupio?
— Tak mi sie wydaje. Choc przyznaje, ze musze chyba jeszcze popracowac nad ta koncepcja.
— Hmm. To ciekawe. Ja na przyklad zauwazylem, ze grupy rozsadnych i inteligentnych ludzi zdolne sa do naprawde glupich pomyslow — oswiadczyl lord Vetinari. Rzucil Williamowi spojrzenie, ktore mowilo „potrafie ci czytac w myslach; nawet to, co jest drobnym drukiem”. Potem rozejrzal sie po hali. — Widze, ze ma pan przed soba bardzo burzliwa przyszlosc, a nie chcialbym czynic jej trudniejsza, niz najwyrazniej bedzie. Zauwazylem, ze trwaja tu prace budowlane…
— Stawiamy semafor — oswiadczyla z duma Sacharissa. — Bedziemy odbierac sekary bezposrednio z glownej wiezy. I otwieramy biura w Sto Lat i Pseudopolis!
Vetinari uniosl brew.
— Cos takiego. Zyskacie dostep do wielu nowych zdeformowanych warzyw. Z zaciekawieniem bede czekal, by je obejrzec.
William postanowil wstrzymac sie od komentarza.
— Zdumiewa mnie, ze nowiny, ktore drukujecie, tak doskonale wypelniaja miejsce, jakie macie do dyspozycji — ciagnal Patry — cjusz, przygladajac sie stronicy, nad ktora pracowal Boddony. — Zadnych odstepow. I codziennie zdarza sie cos dostatecznie waznego, zeby trafic na gore pierwszej strony. Niezwykle… Och, „otrzymal” pisze sie przez „rz” po „t”, a nie „sz”.
Boddony uniosl glowe. Laska Vetinariego ze swistem przeciela powietrze i zawisla nad srodkiem gesto upakowanej kolumny. Krasnolud przyjrzal sie z bliska, kiwnal glowa i wyjal niewielkie narzedzie.
Dla niego ten tekst jest dolem do gory i od tylu do przodu, pomyslal William. A slowo bylo w srodku strony. I jednak je zauwazyl.
— To, co widzimy od tylu, czesto latwiej zrozumiec, jesli ulozone jest takze dolem do gory — stwierdzil Vetinari, z roztargnieniem stukajac sie w brode srebrna galka swej laski. — W zyciu i w polityce.
— Co pan zrobil z Charliem? — spytal William.
Lord Vetinari spojrzal na niego z wyrazem jedynie niewinnego zdziwienia.
— Alez nic. A powinienem cos zrobic?
— Nie zamknal go pan w glebokim lochu? — upewnila sie podejrzliwie Sacharissa. — Nie musi przez caly czas nosic maski, a posilkow nie przynosi mu gluchy i niemy dozorca?
— Eee… nie, raczej nie. — Vetinari usmiechnal sie do niej. — Choc nie watpie, ze bylaby to znakomita historia. Nie. Jak slyszalem, wstapil do Gildii Aktorow, choc zdaje sobie sprawe, ze sa tacy, ktorzy gleboki loch uznaliby za preferowane rozwiazanie. Mimo to przewiduje dla niego wspaniala kariere. Na przyjeciach dla dzieci i tym podobnych.
— Jak to? I bedzie gral pana?
— Wlasnie. Bardzo zabawne.
— I moze kiedy bedzie pan mial do wykonania jakis nudny obowiazek albo bedzie musial pozowac do portretu, takze pan znajdzie mu zajecie? — spytal William.
— Hmm? — mruknal Patrycjusz.
William sadzil, ze Vimes miewa kamienna twarz, ale wydawal sie caly w usmiechach w porownaniu z Vetinarim, jesli Vetinari chcial, by jego twarz nie wyrazala niczego.
— Czy ma pan jeszcze jakies pytania, panie de Worde?
— Bede mial wiele. — William wzial sie w garsc. — „Puls” bedzie sie bacznie przygladal sprawom publicznym.
— Godne pochwaly — przyznal Vetinari. — Jesli skontaktuje sie pan z tym oto Drumknottem, z pewnoscia znajde czas, by udzielic wam wywiadu.
Wlasciwe Slowo we Wlasciwym Miejscu, pomyslal William. Choc swiadomosc ta nie sprawiala mu radosci, to jego przodkowie zawsze byli w pierwszym szeregu, gdy dochodzilo do konfliktu. W kazdym oblezeniu, w kazdej zasadzce, w kazdym szalenczym ataku na ufortyfikowane pozycje jakis de Worde galopowal po smierc lub chwale, a czasami po obie. Zaden wrog nie byl za silny, zadna rana za powazna, zaden miecz za ciezki dla de Worde’a. Ani zaden grob za gleboki. Gdy instynkty walczyly z jezykiem, William czul za soba swych przodkow, jak popychaja go do boju. Vetinari w zbyt oczywisty sposob sie nim bawil.
Co tam, przynajmniej zgine za cos sensownego… Naprzod, po chwale, smierc albo obie naraz!
— Moge zapewnic, ze kiedy tylko wasza lordowska mosc zechce udzielic wywiadu, „Puls” bedzie sklonny go przeprowadzic — rzekl. — Jesli wystarczy miejsca.
Nie zdawal sobie sprawy z halasu w tle, dopoki nagle nie ucichl. Drumknott zamknal oczy. Sacharissa patrzyla wprost przed siebie, krasnoludy znieruchomialy jak posagi.
Wreszcie milczenie przerwal Patrycjusz.
— „Puls”? Ma pan na mysli siebie i te mloda dame? — Uniosl brwi. — Aha, rozumiem. To tak jak ogol. No coz, jesli moglbym „Pulsowi” jakos pomoc…
— Nie pozwolimy sie takze przekupic — oznajmil William. Wiedzial, ze galopuje miedzy zaostrzonymi dragami, ale raczej zginie, niz pozwoli, zeby ktokolwiek traktowal go lekcewazaco.
— Przekupic? — zdziwil sie Vetinari. — Alez drogi panie, widzac, do czego jestescie zdolni calkiem za darmo, wahalbym sie przed wsunieciem panu chocby pensa. Nie, nic nie mam wam do ofiarowania oprocz podziekowan, ktore oczywiscie znane sa ze swych ewaporacyjnych tendencji. Chociaz… wpadla mi do glowy pewna mysl. W sobote wydaje skromna kolacje. Kilku przywodcow gildii, kilku ambasadorow… Dosc nudna impreza, ale moze pan i panska smiala mloda dama… przepraszam, moze „Puls” chcialby w niej uczestniczyc?