William zrobil notke.

— Przepraszam, ale czy to dozwolone, zeby on to zapisywal? — zapytal lord Downey, przewodniczacy Gildii Skrytobojcow.

— Dozwolone od kogo? — spytal Vimes.

— Przez kogo — mruknal pod nosem William.

— No przeciez on chyba nie moze notowac wszystkiego, prawda? — zdziwil sie lord Downey. — Przypuscmy, ze zapisze cos, czego nie chcemy, zeby zapisal?

Vimes spojrzal Williamowi prosto w oczy.

— Zadne prawo tego nie zakazuje — oswiadczyl.

— Lord Vetinari zatem nie stanie przed sadem, lordzie Downey? — zapytal William, przez sekunde wytrzymujac wzrok Vimesa.

Zaskoczony Downey zwrocil sie do Slanta.

— Czy on moze mnie o to pytac? Tak sobie znienacka zadac pytanie?

— Tak, wasza lordowska mosc.

— A czyja musze odpowiadac?

— W obecnych okolicznosciach to dosc naturalne pytanie, ale nie, wasza lordowska mosc nie musi.

— Czy ma pan cos do przekazania mieszkancom Ankh-Morpork? — zapytal slodko William.

— Mamy, panie Slant? — upewnil sie Downey. Slant westchnal.

— To moze byc rozsadne, wasza lordowska mosc. Owszem.

— Aha. No coz, w takim razie… Nie, nie bedzie procesu, naturalnie.

— I lord Vetinari nie zostanie ulaskawiony?

Lord Downey zerknal na Slanta, ktory znow westchnal lekko.

— Raz jeszcze, wasza lordowska mosc, mozna…

— Dobrze, dobrze… Nie, nie zostanie ulaskawiony, poniewaz to calkiem oczywiste, ze jest zupelnie bez winy — rzekl Downey kwasnym tonem.

— Czy powiedzialby pan, ze stalo sie to oczywiste dzieki znakomitej pracy, jaka wykonal komendant Vimes i jego zespol oddanych funkcjonariuszy, przy niewielkiej pomocy „Pulsu”? — dopytywal sie William.

Lord Downey spojrzal tepo.

— Tak bym powiedzial?

— Mysle, ze to niewykluczone, wasza lordowska mosc — poradzil Slant, coraz bardziej posepny.

— Aha. No wiec bym powiedzial — zgodzil sie Downey. — Tak. Wyciagnal szyje, by popatrzec, co notuje William. Katem oka William dostrzegl mine Vimesa — dziwne polaczenie rozbawienia i gniewu.

— A czy dodalby pan, jako przedstawiciel Rady Gildii, ze wyrazacie uznanie dla komendanta Vimesa?

— Jedna chwile… — zaczal Vimes.

— Przypuszczam, ze tak, rzeczywiscie.

— Jak sie spodziewam, planowany jest Medal Strazy albo list pochwalny?

— Moze jednak… — wtracil Vimes.

— Tak, to bardzo prawdopodobne. Bardzo prawdopodobne — przyznal lord Downey, bez reszty porwany wichrem przemian.

William zanotowal to starannie, po czym zamknal notes, co wywolalo powszechna ulge.

— Bardzo dziekuje, wasza lordowska mosc, panie i panowie — rzekl. — Och, pan Vimes… Czy powinnismy cos jeszcze przedyskutowac?

— Niekoniecznie akurat w tej chwili — burknal Vimes.

— No to swietnie. Musze teraz isc i to wydrukowac, dziekuje zatem raz jeszcze…

— Oczywiscie pokaze nam pan ten… artykul, zanim trafi do azety? — spytal lord Downey, przytomniejac troche.

William okryl sie wyniosloscia jak peleryna.

— Hm… Nie, nie wydaje mi sie, wasza lordowska mosc. Widzi pan, to moja azeta.

— Czy on moze…?

— Tak, wasza lordowska mosc, moze — stwierdzil pan Slant. — Obawiam sie, ze moze. Gwarancja wolnosci slowa jest piekna, prastara tradycja Ankh-Morpork.

— Na bogow, naprawde?

— Tak, wasza lordowska mosc. — Jakim cudem przetrwala?

— Trudno powiedziec, wasza lordowska mosc. Ale wierze — dodal Slant, patrzac na Williama — ze pan de Worde nie bedzie sie staral zaklocic plynnego funkcjoncwania miasta.

William usmiechnal sie do niego uprzejmie, skinal glowa reszcie towarzystwa i ruszyl przez dziedziniec do bramy. Dopiero kiedy przeszedl spory kawalek ulica, wybuchnal smiechem.

* * *

Minal tydzien. Byl wazny ze wzgledu na to, co sie nie wydarzylo. Nie wplynal protest od pana Carneya z Gildii Grawerow. William sie zastanawial, czy nie zostal dyskretnie przeniesiony do teczki „zostawic w spokoju”. W koncu ludzie mogli sadzic, ze Vetinari prawdopodobnie winien jest „Pulsowi” przysluge, a nikt nie chcialby stac sie ta przysluga, prawda? Nie zdarzyla sie tez wizyta strazy. Owszem, w okolicy pojawilo sie wiecej zamiataczy ulic niz zwykle, ale kiedy William poslal Harry’emu Krolowi sto dolarow i bukiet kwiatow dla pani Krol, ulica Blyskotna znowu przestala blyszczec.

Przeniesli sie do innej szopy na czas odbudowy starej. Pan Cheese nie sprawial problemow. Chcial tylko pieniedzy. A z takimi prostymi ludzmi czlowiek wie, na czym stoi — nawet jesli musi przy tym trzymac reke w portfelu.

Sprowadzono nowa prase i po raz kolejny pieniadze praktycznie usunely wszelkie tarcia. Krasnoludy zdazyly juz powaznie ja przebudowac.

Nowa szopa byla mniejsza od starej, ale Sacharissie udalo sie wydzielic niewielkie pomieszczenie redakcyjne. Wstawila palme w doniczce i wieszak, i z podnieceniem opowiadala, ile beda miec miejsca po ukonczeniu nowego budynku. William uwazal, ze niezaleznie od jego powierzchni nigdy nie bedzie w nim porzadku. Pracujacy w azecie uwazali podloge za wielka szafke na papiery.

Dostal tez nowe biurko. Nawet lepsze niz nowe — prawdziwy antyk, z prawdziwego orzecha, wykonczone prawdziwa skora. Mialo dwa kalamarze, mnostwo szuflad i prawdziwego kornika. Przy takim biurku naprawde mozna bylo pisac.

Nie przeniesli tu kolca.

William rozmyslal wlasnie nad listem Ankhmorporskiej Ligi Przyzwoitosci, kiedy wrazenie, ze ktos stoi obok, kazalo mu uniesc glowe.

Sacharissa wprowadzila niewielka grupe obcych osob, choc po sekundzie czy dwoch rozpoznal wsrod nich pana Bendy, ktory byl po prostu inny.

— Pamietasz, mowiles, ze potrzebujemy ludzi do pisania tekstow? — powiedziala. — Znasz juz pana Bendy’ego. A to pani Tilly…

— Drobna, siwa kobieta dygnela uprzejmie. — Lubi koty i naprawde straszne morderstwa. I pan O’Biscuit… — Wysoki mlody czlowiek.

— Przyplynal do nas z Czteriksow i szuka pracy, zanim wroci do domu.

— Naprawde? A czym sie pan zajmowal w Czteriksach, panie O’Biscuit?

— Bylem na uniwersytecie w Rospyepsh, koles. — Jest pan magiem?

— Nie, koles. Wywalili mnie przez to, co napisalem w magazynie studenckim.

— A co to bylo?

— Wlasciwie wszystko.

— Aha. A pani Tilly… To chyba pani napisala do nas pieknie ortograficzny i gramatyczny list sugerujacy, ze wszyscy w wieku ponizej osiemnastu lat powinni byc raz w tygodniu chlostani, zeby tak nie halasowali?

— Raz dziennie, panie de Worde — poprawila go pani Tilly.

— To ich nauczy, zeby nie biegali, dookola tacy mlodzi.

William sie wahal. Ale prasa wymagala karmienia, a on i Sacharissa potrzebowali czasem wolnego. Rocky dostarczal wiadomosci sportowych, a choc byly dla Williama nieczytelne, drukowal je, zakladajac, ze kto

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×