— Alez nie — odparl pan Wintler. — Od miesiecy lezal w worku. To wykoleilo okultystyczny ciag myslowy, ktory sunal z wolna przez glowe Williama. Ale… wszechswiat to zabawne miejsce. Przyczyna i skutek, skutek i przyczyna… Chociaz raczej wyrwie sobie reke, niz cos takiego zanotuje.
— Co pan z nim zrobi? — zapytal. — Ugotuje?
— Nie, na bogow! Ta odmiana jest zbyt maczna. Nie, z tego beda frytki.
— Frytki, tak? — Dziwne, ale wydawalo sie, ze to wlasnie odpowiednie rozwiazanie. — Tak. Tak, dobry pomysl. Niech sie smazy, panie Wintler. Niech sie smazy.
Wskazowki zegara sie przesunely.
Wrocil jeden z reporterow i zawiadomil, ze wybuchla Gildia Alchemikow — czy to sie liczy jako nowina? Wezwano Ottona z jego krypty i wyslano, zeby zrobil obrazek. William skonczyl tekst o wczorajszych wydarzeniach i przekazal go krasnoludom. Ktos zajrzal i poinformowal, ze na placu Sator zebral sie tlum, poniewaz kwestor (71) siedzi na dachu nad siodmym pietrem i wyglada na zdziwionego. Sacharissa, ostroznie dzierzac olowek, wykreslila wszystkie przymiotniki w sprawozdaniu z mityngu Ankhmorporskiego Towarzystwa Ukladania Kwiatow, redukujac jego dlugosc o polowe.
William wyszedl, zeby sprawdzic, o co chodzi z kwestorem (71), po czym napisal kilka krotkich akapitow. Magowie zachowujacy sie dziwacznie nie byli zadna nowina. Magowie zachowujacy sie dziwacznie byli magami.
Wrzucil kartke na tace „Wychodzace” i spojrzal na prase.
Byla czarna, wielka i skomplikowana. Bez oczu, bez twarzy, bez zycia… i patrzyla na niego.
Nie sa potrzebne pradawne kamienie ofiarne, pomyslal. Vetinari nie mial racji…
Dotknal czola. Siniec zniknal juz dawno.
Naznaczylas mnie. No wiec teraz cie wyczuwam…
— Wychodzimy — rzekl.
Sacharissa, wciaz zajeta, uniosla glowe.
— Co?
— Wychodzimy. Idziemy stad. Juz. Na spacer, na herbate, na zakupy… Gdziekolwiek, byle nie tutaj. I nie dyskutuj, prosze. Wloz plaszcz. Teraz. Zanim nas zauwazy. Zanim znajdzie sposob, zeby nas zatrzymac.
— O czym ty mowisz? Zdjal z wieszaka jej plaszcz.
— Nie ma czasu na wyjasnienia.
Pozwolila wyciagnac sie na ulice. William odetchnal gleboko i uspokoil sie.
— A teraz moze zechcesz mi wytlumaczyc, o co tu chodzi? — spytala Sacharissa. — Mam tam caly stos roboty. Wiesz przeciez.
— Wiem. Chodzmy. Prawdopodobnie nie odeszlismy jeszcze dosc daleko. Otworzyli nowy lokal z makaronami przy ulicy Wiazow. Wszyscy mowia, ze calkiem niezly. Co ty na to?
— Ale przeciez praca czeka!
— I co? Jutro tez tam bedzie, prawda? Zawahala sie.
— No… godzina czy dwie pewnie bardzo nie zaszkodza — przyznala.
— Wlasnie. No to idziemy.
Dotarli juz do skrzyzowania Wiazow i Kopalni Melasy, kiedy ich dopadlo.
W glebi ulicy rozlegly sie krzyki. William odwrocil glowe, zobaczyl pedzaca na oslep dwukolke z browaru, zaprzezona w cztery konie. Zobaczyl kopyta wielkosci talerzy, wyrzucajace w gore bloto i lod. Zobaczyl klamry na uprzezy, lsnienie, pare unoszaca sie ze spoconych koni…
Odwrocil glowe w przeciwna strone. Zobaczyl staruszke o dwoch laskach, przechodzaca przez ulice, calkowicie nieswiadoma pedzacej ku niej smierci. Zobaczyl szal, siwe wlosy…
Cos przemknelo obok. Jakis czlowiek wygial sie w powietrzu, wyladowal posrodku ulicy, przetoczyl sie przez ramie, chwycil kobiete i skoczyl…
Woz przejechal obok w klebach pary i blota. Zaprzag usilowal skrecic na skrzyzowaniu. Dwukolka z tylu nie. Platanina kopyt, koni, kol, sniegu i krzykow toczyla sie dalej, wybijajac szyby wystawowe kilku sklepow. Potem woz zderzyl sie z kamiennym filarem i znieruchomial.
Zgodnie z prawami fizyki i narracji ladunek nie znieruchomial. Beczki zerwaly powrozy, spadly na ulice i toczyly sie dalej. Kilka peklo, zalewajac rynsztoki piana. Inne, dudniac i obijajac sie o siebie, staly sie centrum uwagi wszystkich prawych obywateli potrafiacych rozpoznac sto garncow piwa, ktore nagle nie sa juz niczyja wlasnoscia i pedza ku wolnosci.
William i Sacharissa porozumieli sie wzrokiem.
— W porzadku. Ja zalatwie te historie, ty poszukaj Ottona. Powiedzieli to rownoczesnie, a potem patrzeli wyzywajaco na siebie nawzajem.
— Dobrze, niech bedzie — ustapil William. — Znajdz jakiegos dzieciaka i zaplac mu, zeby sprowadzil Ottona. Ja pogadam z tym Dzielnym Straznikiem, ktory porwal staruszke w Bohaterskim Skoku. Ty zalatwisz Wielki Trzask.
— Znajde dzieciaka — zgodzila sie Sacharissa, wyjmujac wlasny notes. — Ale ty sie zajmiesz wypadkiem i Beczkowa Bonanza, a ja porozmawiam z Siwowlosa Babcia. Zainteresowania osobiste, jasne?
— Dobra. Uratowal ja kapitan Marchewa. Dopilnuj, zeby Otto zrobil obrazek, i zanotuj jego wiek.
— Oczywiscie.
William ruszyl w strone tlumu otaczajacego rozbity woz. Wiele osob scigalo uciekajace beczki. Czasami glosny wrzask sugerowal, ze ludzie spragnieni rzadko kiedy zdaja sobie sprawe, jak trudno zatrzymac sto garncow piwa w toczacej sie wielkiej debowej beczce.
Starannie spisal z burty wozu nazwisko. Dwaj ludzie uspokajali konie, ale wydawalo sie, ze nie maja nic wspolnego z rozwozeniem piwa. Byli po prostu ludzmi, ktorzy chca pomoc sploszonym koniom, zabrac je do domu i zadbac o ich samopoczucie. Jesli wymaga to zafarbowania sporych obszarow siersci i przysiegania, ze posiadaja zwierzeta juz od dwoch lat, to trudno.
Zblizyl sie do przechodnia, ktory nie angazowal sie wyraznie w zadna podejrzana dzialalnosc.
— Ehem… — zaczal.
Ale wzrok obywatela wykryl juz notes.
— Wszystko widzialem — powiedzial obywatel. — Tak?
— To byla stra-szna scena — zaczal mezczyzna, mowiac w tempie dyktowania. — Ale straz-nik, wyzy- wajac smierc, rzucil sie na ra-tu-nek starszej pani i zaslu-guje na medal.
— Naprawde? — William notowal goraczkowo. — A pan jest…
— Sa-muel Arblaster (43), kamie-niarz, Szory 11b.
— Ja tez widzialam — odezwala sie z naciskiem stojaca obok kobieta. — Pani Florrie Perry, jasnowlosa matka trojki dzieci z Siostr Dolly. To byla praw-dziwa tra-gedia.
William zaryzykowal rzut oka na swoj olowek. Dzialal jak czarodziejska rozdzka.
— Gdzie jest ikonografik? — Pani Perry rozejrzala sie z nadzieja. — Jeszcze nie dotarl.
— Och… — Wygladala na rozczarowana. — Co za straszna historia, z ta biedna kobieta i wezem, prawda? Przypuszczam, ze teraz robi tam obrazki.
— No… mam nadzieje, ze nie — odparl William.
To bylo dlugie popoludnie. Jedna z beczek wtoczyla sie do warsztatu fryzjera i eksplodowala. Pojawili sie ludzie z browaru i wybuchla bitwa miedzy nimi a kilkoma nowymi wlascicielami beczek, ktorzy powolywali sie na prawa ratownikow. Jakis przedsiebiorczy czlowiek ustawil beczke przy drodze i otworzyl prowizoryczny pub. Dotarl Otto. Zrobil obrazki ratownikow beczek. Zrobil obrazki bojki. Zrobil obrazki strazy, ktora przybyla, by aresztowac wszystkich stojacych jeszcze na nogach. Zrobil obrazki siwowlosej staruszki i dumnego kapitana Marchewy oraz, w podnieceniu, obrazek wlasnego kciuka.
To byla dobra historia. Pod kazdym wzgledem. William byl juz w polowie pisania swojego tekstu, z powrotem w „Pulsie”, kiedy sobie przypomni il.
Patrzyl, jak wszystko sie dzieje. I siegnal po swoj notes. To byla niepokojaca mysl, jak powiedzial Sacharissie.
— I co? — zdziwila sie ze swojej strony biurka. — „Nieustraszony” razem czy osobno?
— Razem. Rozumiesz, nie probowalem nawet nic zrobic. Pomyslalem: to jest Historia i musze ja opowiedziec.
— Zgadza sie. — Sacharissa wciaz byla pochylona nad wlasnym tekstem. — Prasa nas naciska.