niekiedy miala takie samo zdanie.
Byla tez ta sprawa z wywiadowka. Madame czula zbyt wielkie napiecie, by obserwowac, co robi jej najmlodsza nauczycielka. Wiedziala tylko, ze panna Susan siedzi i rozmawia cicho z kolejnymi parami rodzicow — az tu nagle matka Jasona zlapala swoje krzeslo i wygonila ojca Jasona z sali. Nastepnego dnia dostarczono do szkoly wielki bukiet kwiatow dla Susan od matki Jasona i jeszcze wiekszy od ojca Jasona.
Sporo par odchodzilo od biurka panny Susan ze zmartwionymi, znekanymi minami. Ale kiedy nadszedl czas, by wniesc oplaty za kolejny rok, madame Frout nie widziala jeszcze, by ktos tak chetnie wysylal pieniadze.
I jeszcze cos. Madame Frout, dyrektorka, ktora musiala sie martwic o reputacje, koszty i czesne, od czasu do czasu slyszala daleki glos panny Frout, ktora byla calkiem niezla, choc dosc niesmiala nauczycielka, a teraz gwizdala i bila Susan brawo.
Susan zrobila zatroskana mine.
— Czy nie jest pani zadowolona z mojej pracy?
Madame Frout znalazla sie w pulapce. Nie, nie byla zadowolona, ale z calkiem niewlasciwych powodow. I w miare trwania tej rozmowy docieralo do niej, ze nie osmieli sie zwolnic panny Susan. Co gorsze, nie moze pozwolic jej odejsc z wlasnej woli. Gdyby panna Susan zalozyla szkole i wiadomosc o tym by sie rozniosla, Akademia Nauki Poprzez Zabawe stracilaby uczniow, a co wazniejsze — wplaty.
— No oczywiscie, ze… nie, skad… pod wieloma wzgledami… — zaczela i uswiadomila sobie, ze panna Susan spoglada gdzies poza nia.
Byl tam… madame Frout usilowala wlozyc okulary i odkryla, ze sznureczek wplatal sie w guziki bluzki. Popatrzyla na polke nad kominkiem i sprobowala zorientowac sie w rozmazanych plamach.
— Alez… to wyglada jak bialy szczur w malej czarnej pelerynie — powiedziala. — I chodzi na tylnych lapkach! Widzisz go?
— Nie wyobrazam sobie, w jaki sposob szczur moglby nosic peleryne — odparla panna Susan.
Po czym westchnela i pstryknela palcami, choc pstrykanie nie bylo takie istotne. Czas sie zatrzymal.
A w kazdym razie zatrzymal sie dla wszystkich oprocz panny Susan.
I dla szczura na polce nad kominkiem.
W rzeczywistosci byl to szkielet szczura, choc nie przeszkadzalo mu to w probach kradziezy cukierkow ze sloja madame Frout, przeznaczonych dla Grzecznych Dzieci.
Susan podeszla i chwycila go za kolnierz malutkiej szaty.
PIP? — powiedzial Smierc Szczurow.
— Tak myslalam, ze to ty! — warknela Susan. — Jak smiesz znowu tu przychodzic? Myslalam, ze wczoraj jasno dalam do zrozumienia, co o tym mysle. I niech ci sie nie wydaje, ze cie nie zauwazylam, kiedy w zeszlym miesiacu przyszedles po Henryka Chomika! Wiesz, jak trudno uczyc geografii, kiedy sie widzi, jak ktos kopniakami wyrzuca kupki z kolowrotka?
SNH, SNH, SNH, zachichotal szczur.
— I jesz cukierka! Wyrzuc go natychmiast do kosza!
Susan rzucila szczura na biurko, przed chwilowo znieruchomiala madame Frout. Zawahala sie.
Zwykle starala sie nie pamietac o takich sprawach, ale bywaly chwile, kiedy czlowiek po prostu musial zaakceptowac, kim jest.
Otworzyla dolna szuflade biurka, by sprawdzic poziom zawartosci w butelce bedacej tarcza i pocieszycielem madame Frout w cudownym swiecie edukacji. Z satysfakcja stwierdzila, ze dyrektorka ostatnio troche przyhamowala. Wiekszosc ludzi ma pewne sposoby wypelnienia szczeliny pomiedzy percepcja a rzeczywistoscia, a w tych okolicznosciach bywaja w koncu rzeczy o wiele gorsze niz gin.
Poswiecila tez chwile na przejrzenie osobistych papierow madame. Trzeba to o Susan powiedziec: nie przyszlo jej nawet do glowy, ze jest w tym cokolwiek niewlasciwego, choc doskonale rozumiala, ze zapewne jest to niewlasciwe dla osob niebedacych Susan Sto Helit. Papiery lezaly zamkniete w calkiem dobrym sejfie, ktory kompetentnemu zlodziejowi zajalby co najmniej dwadziescia minut. Fakt, ze drzwiczki otworzyly sie od jej dotkniecia, sugerowal, ze dzialaja tu specjalne prawa.
Zadne drzwi nie byly zamkniete przed panna Susan. To cecha rodzinna. Pewne geny przekazuje sie poprzez ducha.
Kiedy zorientowala sie juz w biezacych sprawach szkoly — glownie by pokazac szczurowi, ze nie jest kims, kogo mozna wezwac natychmiast i bez uprzedzenia — wstala.
— No dobrze — powiedziala. — Bedziesz mnie tak nachodzil, co? Bez przerwy, znowu i znowu.
Smierc Szczurow przyjrzal sie jej, przechylajac czaszke na bok.
PIP, powiedzial uprzejmym tonem.
— No owszem, tak, lubie go — przyznala. — W pewnym sensie. Ale przeciez, no wiesz, to nie jest wlasciwe. Do czego mnie potrzebuje? Jest Smiercia! Nie jest calkiem bezsilny! A ja jestem tylko czlowiekiem!
Szczur pisnal znowu, zeskoczyl na podloge i wybiegl przez zamkniete drzwi. Po chwili pojawil sie znowu i skinal na nia.
— Dobrze — mruknela Susan do siebie. — Niech bedzie: w wiekszosci czlowiekiem.
I kim jest ten Lu-tze?
Wczesniej czy pozniej kazdy z nowicjuszy musial sobie zadac to dosc skomplikowane pytanie. Czasami mijaly lata, nim odkrywali, ze maly czlowieczek, ktory zamiata ich podlogi i bez slowa skargi wywozi zawartosc szamba, a od czasu do czasu cytuje jakies obce, cudzoziemskie powiedzonka, jest tym legendarnym bohaterem, o ktorym mowiono, ze pewnego dnia go spotkaja. A kiedy stawali przed nim, najbardziej inteligentni z nich stawali twarza w twarz ze soba.
Sprzatacze pochodzili w wiekszosci z wiosek w dolinie. Nalezeli do personelu klasztoru, ale nie mieli zadnego statusu. Wykonywali wszystkie uciazliwe i nisko cenione prace. Byli… sylwetkami w tle: przycinali drzewa wisniowe, myli podlogi, czyscili sadzawki z karpiami i zawsze zamiatali. Nie mieli imion. To znaczy, jak domyslal sie inteligentny nowicjusz, musieli miec imiona, jakies okreslenia, poprzez ktore byli rozpoznawalni wsrod innych sprzataczy. Ale na terenie swiatyni nikt nie uzywal ich imion, tylko polecen. Nikt nie wiedzial, gdzie odchodzili na noc. Byli po prostu sprzataczami. Tak samo jak Lu-tze.
Pewnego dnia grupka starszych nowicjuszy dla zartu rozbila kopniakami malutka kapliczke, ktora Lu-tze mial obok swej maty do spania.
Nastepnego ranka zaden sprzatacz nie zjawil sie do pracy. Zostali w swoich chatach, za zaryglowanymi drzwiami. Po zbadaniu sprawy opat — ktory wtedy znow mial piecdziesiat lat — przywolal trzech nowicjuszy do swego pokoju. Staly tam trzy miotly oparte o sciane.
Opat przemowil tymi slowy:
— Czy wiecie, ze straszliwa bitwa pieciu miast nie wybuchla, poniewaz poslaniec dotarl tam na czas?
Wiedzieli. Uczyli sie tego na poczatkowym etapie szkolenia. I sklonili sie nerwowo, poniewaz w koncu byl to opat.
— Wiecie zatem, ze gdy kon poslanca zgubil podkowe, poslaniec ow dostrzegl czlowieka, ktory szedl obok drogi, dzwigal przenosne palenisko i pchal na taczkach kowadlo?
Wiedzieli.
— I wiecie, ze tym czlowiekiem byl Lu-tze?
Wiedzieli to rowniez.
— Z pewnoscia wiecie tez, ze Janda Trapp, wielki mistrz
Wiedzieli.
— I wiecie, ze tym czlowiekiem byl Lu-tze?
Wiedzieli.
— Pamietacie te mala kapliczke, ktora rozbiliscie zeszlej nocy?
Pamietali.
— Wiecie, ze miala wlasciciela?
Zapadla cisza. A potem najbystrzejszy z nowicjuszy spojrzal na opata ze zgroza, przelknal sline, chwycil jedna z trzech miotel i wyszedl.