Ronald Socha Higieniczna Mleczarnia
JOGURT TRUSKAWKOWY
„Swiezy jak poranna rosa”
Socha? Znal to nazwisko! Ten czlowiek dostarczal do Gildii Zlodziei mleko! Dobre, swieze mleko, nie te rozwodniona ciecz o zielonkawym odcieniu, jaka proponowaly inne mleczarnie. Bardzo solidny, wszyscy to przyznawali. Ale solidny czy nie, byl przeciez tylko mleczarzem. Owszem, bardzo dobrym mleczarzem, lecz skoro czas stanal, jak…
Lobsang rozejrzal sie rozpaczliwie. Ludzie i wozy, tloczacy sie na ulicy, wciaz tu byli. Nikt sie nie poruszyl. Nikt nie mogl sie ruszyc.
Ale cos jednak sunelo wzdluz rynsztoka. Szczur w czarnej pelerynie biegl na tylnych lapkach. Popatrzyl na Lobsanga, a chlopak zobaczyl, ze stworzenie ma raczej czaszke niz glowke. Jak na czaszke, ta byla dosc sympatyczna.
Slowo PIP zamanifestowalo sie wewnatrz jego mozgu, nie zadajac sobie trudu przechodzenia przez uszy. Potem szczur wskoczyl na chodnik i wbiegl w zaulek.
Lobsang podazyl za nim.
Chwile pozniej zostal od tylu zlapany mocno za szyje. Sprobowal przelamac chwyt i uswiadomil sobie, jak bardzo w walce polegal na krojeniu czasu. Poza tym osoba za jego plecami miala naprawde mocne rece.
— Chcialam tylko miec pewnosc, ze nie zrobisz niczego nierozsadnego — powiedziala. Mowila kobiecym glosem. — Co to za aparat masz na plecach?
— Kim ty…
— Protokol w takich sytuacjach — przerwala mu — stwierdza, ze pytania zadaje osoba trzymajaca te druga w zabojczym chwycie za gardlo.
— Eee… To prokrastynator. On… magazynuje czas. Ale kim…
— Och, nie zaczynaj znowu. Jak sie nazywasz?
— Lobsang. Lobsang Ludd. Sluchaj, czy moglabys mnie nakrecic? To wazne…
— Z cala pewnoscia, Lobsangu Luddzie, jestes bezmyslny i impulsywny, i zaslugujesz na to, by zginac glupia i bezsensowna smiercia.
— Co?
— A takze dosc powoli kojarzysz. Mowiles o tej dzwigni?
— Tak. Czas mi sie konczy. A teraz moge spytac, kim ty jestes?
— Panna Susan. Nie ruszaj sie.
Uslyszal za soba niewiarygodnie wyczekiwany odglos nakrecanego mechanizmu prokrastynatora.
— Panna Susan? — zdziwil sie.
— Tak mnie nazywa wiekszosc ludzi. Mam zamiar teraz cie puscic. Dodam tylko, ze proba zrobienia czegos glupiego nie przyniesie zamierzonych efektow. Poza tym jestem w tej chwili jedyna osoba na swiecie, ktora moze jeszcze miec ochote na zabawe z twoja dzwignia.
Ucisk zelzal. Lobsang odwrocil sie powoli.
Panna Susan okazala sie mloda kobieta drobnej budowy, ubrana w surowy czarny kostium. Wlosy sterczaly jej wokol glowy jak aureola, tak jasne, ze az biale, tylko z jednym czarnym pasemkiem. Ale najbardziej uderzajace w niej bylo… bylo wszystko, uswiadomil sobie Lobsang — od wyrazu twarzy po poze, w jakiej stala. Niektorzy ludzie wtapiaja sie w tlo. Panna Susan wtapiala sie w pierwszy plan. Wszystko, przed czym stanela, stawalo sie jedynie tlem.
— Skonczyles? — spytala. — Obejrzales sobie wszystko?
— Przepraszam. Nie widzialas tu pewnego staruszka? Ubrany troche podobnie do mnie. I tez nosi na plecach cos takiego.
— Nie. Teraz moja kolej. Masz rytm?
— Co?
Susan przewrocila oczami.
— No dobrze. Masz muzyke?
— Nie przy sobie, nie!
— I na pewno nie masz dziewczyny — uznala Susan. — Pare minut temu widzialam, jak przechodzil tedy Stara Bieda. W tej sytuacji lepiej, zebys na niego nie wpadl.
— A czy to on mogl zabrac mojego przyjaciela?
— Watpie. Stara Bieda to raczej „to” niz „on”. Zreszta w tej chwili mozna tu spotkac gorsze rzeczy. Nawet strachy zeszly pod ziemie.
— Sluchaj… czas stanal, tak? — upewnil sie Lobsang.
— Tak.
— Wiec jak to mozliwe, ze tu jestes i ze mna rozmawiasz?
— Nie jestem osoba przywiazana do czasu — wyjasnila Susan. — Pracuje w nim, ale nie musze w nim zyc. Jest nas kilkoro.
— Takich jak ten Stara Bieda, o ktorym wspomnialas?
— Zgadza sie. I Wiedzmikolaj, Wrozka Zebuszka, Piaskowy Dziadek… tacy ludzie.
— Myslalem, ze sa mityczni.
— I co? — Susan wyjrzala z zaulka.
— A ty nie jestes mityczna?
— Rozumiem, ze nie zatrzymales zegara — stwierdzila panna Susan, rozgladajac sie po ulicy.
— Nie. Przybylem… za pozno. Moze nie powinienem wracac, zeby pomoc Lu-tze…
— Slucham? Biegles, zeby powstrzymac koniec swiata, ale zatrzymales sie, zeby pomoc jakiemus staruszkowi? Ty… ty bohaterze!
— Och, to nie bylo zadne…
Lobsang urwal. Nie powiedziala „Ty bohaterze” tonem, jakim sie mowi „Jestes gwiazda”. Raczej tonem, jakiego uzywa sie, by powiedziec „Ty idioto”.
— Widuje wielu podobnych do ciebie — ciagnela Susan. — Bohaterowie maja dosc nedzne pojecie o elementarnej matematyce. Gdybys roztrzaskal ten zegar, zanim uderzyl, wszystko skonczyloby sie dobrze. Teraz swiat znieruchomial, mamy do czynienia z inwazja i prawdopodobnie wszyscy zginiemy tylko dlatego, ze zatrzymales sie, by komus pomoc. Owszem, bardzo szlachetne i takie tam, ale tez bardzo… ludzkie.
Uzyla tego slowa, jakby jej zdaniem oznaczalo „glupie”.
— Chcesz powiedziec, ze do ratowania swiata sa potrzebni zimni wyrachowani dranie?
— Zimne rachunki pomagaja, musze przyznac. To moze teraz pojdziemy obejrzec ten zegar?
— Po co? Szkoda juz sie stala. Jesli go rozbijemy, bedzie jeszcze gorzej. Poza tym, no… Moja szpula zaczela sie tam wariacko krecic i… no wiesz, bylem…
— Ostrozny — dokonczyla Susan. — To dobrze. Ostroznosc jest rozsadna. Ale chce cos sprawdzic.
Lobsang usilowal jakos wziac sie w garsc. Ta dziwna kobieta zachowywala sie tak, jakby dokladnie wiedziala, co robi — jakby dokladnie wiedziala, co robia wszyscy… No ale jaki mial wybor?
I wtedy przypomnial sobie, co znalazl.
— Czy to cos oznacza? — zapytal, pokazujac jej sloiczek z jogurtem. — Jestem pewien, ze zostal upuszczony na ulicy juz po zatrzymaniu czasu.
Wziela sloik i przyjrzala mu sie.
— Och… — rzucila obojetnie. — Ronnie sie tu krecil, tak?
— Ronnie?
— Wszyscy znamy Ronniego.
— Nie rozumiem, co to ma znaczyc.
— Powiedzmy tyle, ze jesli Ronnie znalazl twojego przyjaciela, to twojemu przyjacielowi nic raczej nie grozi. Prawdopodobnie. W kazdym razie mniej niz gdyby go znalazl ktokolwiek inny. Sluchaj, to naprawde nie jest wlasciwa chwila, zeby sie martwic o jedna osobe. Zimne rachunki, jasne?