pokryty byl metalowa blacha. Banki na mleko staly rzedem pod sciana, a wielkie metalowe misy przy zlewozmywaku rozmiarow wanny.

Obok zapachu mleka dalo sie wyczuc jeszcze inne — srodkow dezynfekujacych, dobrze wyszorowanego drewna, a takze daleki odor koni.

Zabrzmialy kroki. Lu-tze polozyl sie szybko i zamknal oczy.

Ktos wszedl. Pogwizdywal cicho pod nosem i musial byc mezczyzna, poniewaz zadna kobieta poznana w dlugim zywocie Lu-tze nie gwizdala w tak urywanym, syczacym stylu. Gwizdanie zblizylo sie do stolu, znieruchomialo na chwile, a potem skierowalo do zlewu. Po chwili zagluszyl je odglos recznej pompy.

Lu-tze uchylil jedna powieke.

Stojacy przy zlewie mezczyzna byl dosc niski, tak ze typowy fartuch w bialo-niebieskie paski siegal mu prawie do podlogi. Wydawalo sie, ze myje butelki.

Lu-tze spuscil nogi z blatu. Poruszal sie tak bezszelestnie, ze przecietny ninja brzmialby przy nim jak orkiestra deta… Sandaly delikatnie dotknely podlogi.

— Czujesz sie lepiej? — zapytal mezczyzna, nie odwracajac glowy.

— Och… no… tak. Swietnie — odparl Lu-tze.

— Pomyslalem sobie: to jakis gosc w stylu lysego mnicha. — Mezczyzna w fartuchu uniosl butelke i przyjrzal sie jej pod swiatlo. — Nosi na plecach jakis nakrecany aparat i nie ma szczescia. Napijesz sie herbaty? Nastawilem czajnik. Mam maslo jaka.

— Jaka? Czy ja wciaz jestem w Ankh-Morpork?

Lu-tze obejrzal pobliski wieszak z chochlami. Mezczyzna w fartuchu nadal sie nie ogladal.

— Hm… Interesujacy problem — stwierdzil. — Mozna chyba powiedziec, ze jestes tak jakby w Ankh- Morpork. Nie chcesz mleka jaka? Moge zaproponowac takze krowie, kozie, owcze, wielbladzie, lamie, konskie, kocie, psie, delfinie, wielorybie albo aligatorowe, jesli wolisz.

— Co? Aligatory nie daja mleka! — Lu-tze chwycil najwieksza chochle. Zsunela sie z haka bez najmniejszego dzwieku.

— Nie mowilem, ze to latwe.

Sprzatacz mocno chwycil chochle.

— Co to za pracownia, przyjacielu? — zapytal.

— Jestes… w mleczarni.

Czlowiek przy zlewie powiedzial to zlowieszczo, jakby mowil: „W zamku grozy”. Potem umiescil ostatnia butelke na desce ociekacza i — wciaz odwrocony plecami — wystawil dlon do gory. Wszystkie palce byly zwiniete oprocz srodkowego, ktory sterczal wyprostowany.

— Wiesz, co to jest, mnichu?

— To nie jest przyjazny gest, przyjacielu.

Chochla przyjemnie ciazyla w dloni. Lu-tze uzywal juz w zyciu duzo gorszej broni.

— Hm… Powierzchowna interpretacja, mnichu. Widze na tobie ciezar stuleci. Powiedz mi, co to jest, a dowiesz sie, kim jestem.

Chlod w mleczarni stal sie nieco chlodniejszy.

— To twoj srodkowy palec — stwierdzil Lu-tze.

— Phi! — odparl mezczyzna.

— Phi?

— Tak, phi. Masz przeciez mozg. Uzyj go.

— Posluchaj, jestem ci wdzieczny za…

— Poznales tajemne madrosci, mnichu, jakich poszukuja wszyscy. — Zmywacz butelek przerwal na chwile. — Nie, podejrzewam nawet, ze znasz calkiem oczywiste madrosci, lezace na samym wierzchu, ktorych praktycznie nikt nie szuka. Kim jestem?

Lu-tze patrzyl na samotny palec. Sciany mleczarni sie rozplynely. Bylo coraz zimniej.

Mysli pedzily szalenczo. Kontrole nad nimi przejal bibliotekarz pamieci.

To nie jest normalne miejsce, to nie jest normalny czlowiek. Palec. Jeden palec. Jeden z pieciu palcow u… Jeden z pieciu. Jeden z Pieciu.

Slabe echa dawnych legend staraly sie zwrocic jego uwage.

Jesli od pieciu odjac jednego, zostaje czterech.

I jeden odrzucony.

Lu-tze bardzo starannie odwiesil chochle na miejsce.

— Jeden z Pieciu — powiedzial. — Piaty z Czterech.

— No i trafiles. Od razu zauwazylem, ze jestes wyksztalcony.

— Jestes… Jestes tym, ktory odszedl, zanim stali sie slawni?

— Tak.

— Ale… to przeciez mleczarnia, a ty zmywasz butelki!

— I co? Musialem sie czyms zajac.

— Ale… byles Piatym Jezdzcem Apokalipsy! — zawolal Lu-tze.

— I zaloze sie, ze nie pamietasz nawet mojego imienia.

Lu-tze sie zawahal.

— Nie. Chyba nigdy go nie slyszalem.

Piaty Jezdziec sie odwrocil. Oczy mial czarne. Calkowicie czarne. Blyszczace i czarne, bez sladu bialka.

— Moje imie brzmi…

— Tak?

— Brzmi: Ronnie.

Bezczasowosc narastala jak lod. Fale zamieraly na morzu. Ptaki tkwily przypiete do powietrza. Swiat byl nieruchomy.

Ale nie bezglosny. Wszedzie rozlegal sie odglos jakby palca przesuwanego po brzegu bardzo wielkiego kieliszka.

— Chodzmy — powiedziala Susan.

— Nie slyszysz tego? — Lobsang sie zatrzymal.

— Ale to sie nam nie przyda…

Pchnela Lobsanga w cien. Szara sylwetka Audytora pojawila sie w powietrzu na srodku ulicy i zaczela sie obracac. Powietrze wokol niej wypelnilo sie pylem, pyl stal sie wirujacym walcem, a walec czyms wygladajacym jak czlowiek, troche niepewnie stojacy na nogach.

Przez chwile chwial sie w przod i w tyl. Uniosl rece i przyjrzal im sie ze wszystkich stron. A pozniej odmaszerowal stanowczym krokiem. Kawalek dalej dolaczyl do niego drugi, ktory wyszedl z bocznego zaulka.

— To do nich niepodobne — stwierdzila Susan, kiedy obaj znikneli za rogiem. — Cos knuja. Chodzmy za nimi.

— A Lu-tze?

— Co z nim? Mowiles, ze ile ma lat?

— Twierdzi, ze osiemset.

— Czyli trudno go zabic. U Ronniego jest raczej bezpieczny, jesli tylko zachowa czujnosc i nie bedzie sie klocil. Chodz.

I ruszyla przed siebie.

Do Audytorow dolaczali nastepni, wymijajacy nieruchome wozy i zamarlych ludzi. Suneli ulicami w strone — jak sie okazalo — placu Sator, jednego z wiekszych obszarow otwartej przestrzeni w miescie. Dzien byl targowy. Milczacy, znieruchomiali ludzie tloczyli sie wsrod straganow. A miedzy nimi przesuwaly sie szare postacie.

— Sa ich tam setki — zauwazyla Susan. — Wszystkie w ludzkich postaciach. I wyglada, jakby mieli tu spotkanie.

Pan Bialy zaczynal tracic cierpliwosc. Az do tej chwili nie zdawal sobie nawet sprawy, ze w ogole ja posiada, poniewaz jesli w ogole, to byl czysta cierpliwoscia. Teraz jednak czul, jak jego cierpliwosc sie ulatnia. Bylo to dziwne wrazenie goraca w glowie. Ale jak mysl moze byc goraca?

Вы читаете Zlodziej czasu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату