cos powiedziec twarza. Ani w ogole do posiadania twarzy. Albo ciala, ktore w niezrozumialy sposob reagowalo na wyraz innej twarzy, nalezacej — w danym przypadku — do pana Bialego. Kiedy patrzyl na nia w ten sposob, odczuwala straszliwe pragnienie, by paznokciami zdrapac mu te twarz.
A to przeciez zupelnie nie mialo sensu. Zaden Audytor nie powinien doznawac takich uczuc wobec innego Audytora. Zaden Audytor nie powinien doznawac takich uczuc wobec czegokolwiek. Zaden Audytor nie powinien doznawac uczuc.
Byla wsciekla. Stracili tyle umiejetnosci… To przeciez smiechu warte, komunikowac sie metoda machania kawalkami skory, a co do jezyka… Bluuee…
W calej historii istnienia wszechswiata nigdy zaden Audytor nie doznal wrazenia „bluuee „. A to nieszczesne cialo pelne bylo powodow do „bluuee „. Pewnie, mogla je w kazdej chwili opuscic, a jednak… jednak… wcale nie chciala. Pojawilo sie to okropne pragnienie, by tu zostac, sekunda po sekundzie…
I czula sie glodna. To tez nie mialo sensu. Zoladek to przeciez tylko worek do trawienia pokarmow, nie powinien wydawac polecen. Audytorzy mogli calkiem wygodnie przetrwac, wymieniajac molekuly z otoczeniem i wykorzystujac dowolne miejscowe zrodlo energii. To byl fakt.
Ale niech ktos sprobuje wytlumaczyc to zoladkowi. Wyczuwala go. Byl tam w srodku i burczal. Nekaly ja wlasne organy wewnetrzne. Dlaczego ci… dlaczego ci… dlaczego skopiowali organy wewnetrzne? Bluuee.
Tego bylo za wiele. Musiala… chciala… dac temu wyraz, wykrzykujac jakies… jakies straszne slowa…
— Dysonans! Zamieszanie!
Pozostali Audytorzy obejrzeli sie ze zgroza.
Ale te slowa nie pomogly pannie Mandarynkowej. Nie mialy takiej mocy, jak kiedys. Na pewno jest cos gorszego… A tak.
— Organy! — wrzasnela, zadowolona, ze wreszcie znalazla cos odpowiedniego. — I na co sie tak… organy, gapicie? — dodala. — Do roboty!
— Rozbijaja wszystko — szepnal Lobsang.
— Cali Audytorzy — stwierdzila Susan. — Uwazaja, ze w ten sposob sie czegos dowiedza. Nienawidze ich, wiesz? Naprawde nienawidze.
Lobsang zerknal na nia z ukosa. Klasztor nie byl instytucja jednoplciowa. To znaczy, wlasciwie byl, ale zbiorczo nigdy tak o sobie nie myslal, gdyz mozliwosc, by pracowaly tam kobiety, nie przemknela nawet przez glowe umyslom zdolnym do wyobrazenia sobie szesnastu wymiarow. Za to Gildia Zlodziei uznawala fakt, ze dziewczeta co najmniej dorownuja chlopcom we wszystkich zakresach kradziezy — Lobsang zachowal na przyklad cieple wspomnienia o Steff, kolezance z klasy, ktora potrafila wykrasc czlowiekowi drobne z tylnej kieszeni, a wspinala sie lepiej od skrytobojcow. Nie czul sie nieswojo w towarzystwie dziewczat. Ale Susan budzila w nim przerazenie. Zdawalo sie, ze jakas ukryta jej czesc wrze gniewem, a przy Audytorach ten gniew sie uwalnia.
Przypomnial sobie, jak uderzyla tamtego kluczem. Na jej twarzy dostrzegl wtedy lekkie skupienie, jakby chciala sie upewnic, ze prawidlowo wykonala zadanie.
— Pojdziemy? — zapytal niepewnie.
— Popatrz na nich — ciagnela Susan. — Tylko Audytor rozlozy obraz na skladniki, zeby zobaczyc, co czyni go dzielem sztuki.
— Tam jest wielki stos bialego pylu — zauwazyl.
— „Mezczyzna z wielkim lisciem figowym” — odparla z roztargnieniem, nie odrywajac wzroku od szarych sylwetek. — Oni rozlozyliby zegar, zeby szukac tykania.
— Skad wiesz, ze to „Mezczyzna z wielkim lisciem figowym”?
— Akurat pamietam, gdzie byl. To wszystko.
— Jestes milosniczka sztuki? — sprobowal Lobsang.
— Wiem, co mi sie podoba — oswiadczyla, nadal pilnie obserwujac Audytorow. — A w tej chwili spodobaloby mi sie duzo broni.
— Lepiej stad chodzmy…
— Ci dranie pakuja ci sie do glowy, jesli tylko im pozwolisz — mowila, nie ruszajac sie z miejsca. — Kiedy zaczynasz myslec: „Musza istniec jakies prawa” albo „Przeciez to nie ja wymyslam zasady”…
— Naprawde uwazam, ze powinnismy sie stad wyniesc — powtorzyl delikatnie Lobsang. — Przede wszystkim dlatego, ze kilkoro ich wchodzi po schodach.
Gwaltownie odwrocila glowe.
— No to czego stoisz? — rzucila.
Przebiegli kolejnym korytarzem do wystawy garncarstwa i obejrzeli sie, dopiero kiedy dotarli do konca. Trojka Audytorow szla za nimi — nie biegli, ale w ich rownym kroku bylo cos przerazajacego, co mowilo „nie zatrzymamy sie”.
— Dobrze, idzmy tedy…
— Nie, tedy — zaproponowal Lobsang.
— To nie jest kierunek, o ktory nam chodzi — warknela gniewnie Susan.
— Nie, ale tam jest tabliczka z napisem „Pancerz i bron”.
— Co z tego? Radzisz sobie z bronia?
— Nie! — oswiadczyl dumnie Lobsang i uswiadomil sobie, ze zle to zrozumiala. — Rozumiesz, uczyli nas walki bez…
— Moze znajdzie sie tam jakis miecz dla mnie — mruknela Susan i pomaszerowala naprzod.
Zanim Audytorzy dotarli do galerii, bylo ich juz wiecej niz trojka. Przystaneli.
Susan znalazla miecz, fragment wystawy uzbrojenia agatejskiego. Byl stepiony od dlugiego nieuzywania, ale gniew jarzyl sie wzdluz ostrza.
— Powinnismy biec dalej? — zapytal Lobsang.
— Nie. Oni zawsze doganiaja. Nie wiem, czy tutaj mozna ich zabic, ale jesli nie, mozemy sie postarac, zeby tego pozalowali. Nadal nie masz broni?
— Nie, bo widzisz, zostalem wyszkolony, by…
— No to nie wchodz mi w droge, dobrze?
Audytorzy zblizali sie lekliwie, co Lobsang uznal za dziwne.
— Nie mozemy ich zabic? — upewnil sie.
— Zalezy, jak zywymi pozwolili sobie sie stac.
— Ale wygladaja na przestraszonych.
— Maja ludzkie postacie — rzucila Susan przez ramie. — Ludzkie ciala. Idealne kopie. A ludzkie ciala mialy tysiace, wiele tysiecy lat, kiedy bardzo nie chcialy zostac przeciete na pol. A to tak jakby przesacza sie do mozgu, nie sadzisz?
Audytorzy ruszyli naprzod, okrazajac ich. Oczywiscie, zaatakuja wszyscy rownoczesnie. Nikt nie chce byc pierwszy…
Trojka sprobowala chwycic Lobsanga.
Lobsang lubil treningowe walki w dojo. Pewnie, wszyscy tam nosili stroje ochronne i nikt naprawde nie probowal nikogo zabic, co pomaga. Ale radzil sobie tak dobrze, poniewaz umial kroic czas. Dzieki temu zawsze potrafil znalezc jakas dodatkowa przewage. A kiedy sie mialo taka przewage, nie byly potrzebne wybitne umiejetnosci.
Tutaj przewagi nie bylo. Nie bylo czasu do krojenia.
Wykorzystal polaczenie
Dwoch odlecialo do tylu. Lobsang zajal sie trzecim, ktory usilowal zlapac go za szyje. Zerwal chwyt, odwrocil sie, gotow do ciosu… I sie zawahal.
— No nie… — uslyszal glos Susan i klinga przemknela mu tuz przed twarza.
Glowa przed nim oddzielila sie od swego bylego ciala w fontannie nie krwi, ale kolorowego lekkiego pylu. Cialo wyparowalo, na krotka chwile stalo sie zawieszona w powietrzu szara szata, a potem zniknelo.
Lobsang uslyszal za soba dwa gluche uderzenia, a potem Susan chwycila go za ramie.
— Wiesz, ze w takich sytuacjach nie nalezy sie zastanawiac — powiedziala.
— Ale to byla kobieta!