— Nie, nie byla kobieta. Za to byla ostatnia. A teraz chodzmy, zanim zjawia sie pozostali.
Skinela glowa w strone grupy Audytorow, ktorzy bardzo uwaznie przygladali im sie z drugiego konca sali.
— To nie bylo trudne — stwierdzil Lobsang, oddychajac gleboko. — A co robia tamci?
— Ucza sie. Potrafisz walczyc lepiej?
— Oczywiscie!
— To dobrze, bo nastepnym razem beda tak dobrzy, jak ty przed chwila. Dokad teraz?
— No… tedy!
Nastepna sale zapelnialy wypchane zwierzeta. Kilkaset lat temu stanowily prawdziwy szal. Ale nie byly to smetne trofea mysliwskie, niedzwiedzie czy stetryczale tygrysy, ktorych pazury stawaly przeciwko czlowiekowi, uzbrojonemu jedynie w piec kusz, dwudziestu ladowniczych i setke ludzi nagonki. Niektore z tych zwierzat ustawiano w grupy. Calkiem male grupki calkiem malych zwierzat.
Byly tu zaby siedzace wokol malutkiego nakrytego stolu. Byly psy ubrane w mysliwskie kurtki, scigajace lisa w kapeluszu z piorkiem. Byla malpa grajaca na banjo.
— Och, nie… Tam jest cala orkiestra — szepnela Susan tonem lekliwej fascynacji. — I popatrz na te tanczace kociaki…
— Potworne.
— Ciekawe, co sie stalo, kiedy czlowiek, ktory to zrobil, spotkal sie z moim dziadkiem.
— A spotkal sie z twoim dziadkiem?
— O tak — stwierdzila. — O tak. A moj dziadek raczej lubi koty.
Lobsang zatrzymal sie u stop schodow, na wpol ukrytych za pechowym sloniem. Czerwony sznur, sztywny teraz jak zelazny pret, sugerowal, ze schody nie naleza juz do publicznej czesci muzeum. Zadbano tez o dodatkowa sugestie w formie tabliczki o tresci: „Absolutny zakaz wstepu”.
— Powinienem byc tam, na gorze — powiedzial.
— No to na co czekamy? — Susan przeskoczyla nad sznurem.
Waskie schody doprowadzily ich do rozleglego podestu o nagich scianach. Tu i tam staly kolumny skrzyn.
— Poddasze — stwierdzila Susan. — Chwileczke… Co tu robi ta tabliczka?
— „Lewa strona” — przeczytal Lobsang. — Wiesz, kiedy musza tutaj przesuwac jakies ciezkie przedmioty…
— Przyjrzyj sie jej, co? — przerwala mu. — Widzisz to, co spodziewasz sie zobaczyc, a nie to, co jest przed toba!
Lobsang spojrzal.
— Glupia tabliczka — uznal.
— Hm… Na pewno interesujaca. W ktora strone, twoim zdaniem, powinnismy skrecic? Nie sadze, zeby dlugo wahali sie z decyzja, zeby nas scigac.
— Jestesmy calkiem blisko. Dowolne przejscie bedzie dobre.
— A zatem dowolne przejscie. — Susan ruszyla w strone waskiej szczeliny miedzy skrzyniami.
Lobsang poszedl za nia.
— O co ci chodzilo z ta decyzja? — zapytal, kiedy zanurzyli sie w polmroku.
— Tabliczka na schodach mowila o zakazie wstepu.
— Chcesz powiedziec, ze zlamia ten zakaz? — Zatrzymal sie.
— W koncu tak. Ale bedzie ich dreczyc straszne uczucie, ze nie powinni. Oni przestrzegaja regul. W pewnym sensie oni sami sa regulami.
— Ale przeciez nie moga posluchac nakazu z tej tabliczki Lewo/Prawo, cokolwiek… Ach, rozumiem…
— Czy nauka nie jest przyjemna? O, tu mamy nastepna.
NIE KARMIC SLONIA
— Ta jest dobra — przyznala Susan. — Nie mozna przestrzegac tego zakazu…
— …bo nie ma tu zadnego slonia — dokonczyl Lobsang. — Chyba zaczynam lapac, o co chodzi.
— To pulapka na Audytorow — uznala Susan, przygladajac sie skrzyni.
— Tu jest jeszcze jedna, tez dobra — zauwazyl Lobsang.
ZIGNORUJ TEN NAPIS
To rozkaz
— Niezle posuniecie — przyznala Susan. — Ale zastanawiam sie, kto wywieszal te tabliczki.
Gdzies z tylu dobiegly glosy. Brzmialy cicho, ale nagle jeden wzniosl sie wyraznie.
— …nakazuje Lewa, ale wskazuje Prawa! To nie ma sensu!
— To twoja wina! Zlekcewazylismy pierwsza tabliczke! Biada tym, ktorzy zbladza na sciezke nieregularnosci!
— Nie wygaduj mi takich glupot, organiczny stworze! Podnosze na ciebie glos, ty…
Rozlegl sie stlumiony dzwiek, odglos krztuszenia i wrzask, ktory dopplerowsko przeszedl w cisze.
— Oni sie bija miedzy soba? — zdumial sie Lobsang.
— Miejmy nadzieje. Ruszamy — zdecydowala Susan.
Skradali sie ostroznie w labiryncie korytarzykow miedzy skrzyniami. Mineli tabliczke mowiaca:
NORKA
— Aha… Wchodzimy w metafizyke — stwierdzila Susan.
— Dlaczego norka? — zdziwil sie Lobsang.
— No wlasnie. Dlaczego?
Gdzies miedzy skrzyniami glos dotarl do granic swych mozliwosci.
— Jakiego przekletego organicznego slonia? Gdzie jest ten slon?
— Nie ma zadnego slonia!
— Wiec co tu robi ten napis?
— To…
I znowu ciche krztuszenie i ginacy wrzask. A potem… tupot biegnacych stop.
Susan i Lobsang cofneli sie w cien.
— Co to? — odezwala sie nagle Susan. — W co ja wdepnelam?
Schylila sie i podniosla miekka, lepka mase. Gdy sie prostowala, zobaczyla wychodzacego zza zakretu Audytora.
Byl rozgoraczkowany, oczy mial rozbiegane. Patrzyl na nich niepewnie, jakby usilowal sobie przypomniec, kim sa. Ale trzymal miecz — i trzymal go poprawnie.
Jakas postac wynurzyla sie za nim. Dlon chwycila go za wlosy i szarpnela glowe do tylu. Druga dlon przeslonila otwarte usta.
Audytor wyrywal sie przez moment, ale potem zesztywnial. I rozpadl sie — malenkie czastki, wirujac, rozplynely sie w nicosc.
Jeszcze przez chwile ostatnie garsci probowaly uformowac w powietrzu szara sylwetke w kapturze, ale i ona rozerwala sie z cichym krzykiem slyszalnym poprzez wloski na karku.
Susan zmierzyla podejrzliwym wzrokiem stojaca przed nia postac.
— Jestes… Nie mozesz byc… Kim jestes? — spytala.