Lu-tze uslyszal wlasny glos, przyspieszajacy z nicosci:
— …ped.
— Nie, znowu jestes nakrecony — uspokoila go stojaca przed nim mloda kobieta.
Cofnela sie i przyjrzala mu krytycznie. Lu-tze, pierwszy raz w ciagu ostatnich osmiuset lat, mial uczucie, ze przylapano go na czyms niedozwolonym. To byl ten typ spojrzenia: badawcze, przetrzasajace wnetrze jego umyslu.
— Ty pewnie jestes Lu-tze — uznala Susan. — Jestem Susan Sto Helit. Nie ma czasu na wyjasnienia. Byles wylaczony przez… no, niedlugo. Musimy doprowadzic Lobsanga do szklanego zegara. Mozesz pomoc? Lobsang uwaza, ze jestes troche oszustem.
— Tylko troche? Jestem zaskoczony. — Lu-tze rozejrzal sie po ulicy. — Co tutaj sie stalo?
Ulica byla pusta, jesli nie liczyc wszechobecnych posagow. Ale strzepki srebrnych papierkow i kolorowych opakowan zasmiecaly bruk, a na murze za soba zauwazyl plame czegos, co wygladalo calkiem jak lukier czekoladowy.
— Niektorym udalo sie uciec — stwierdzila Susan.
Podniosla cos, co — Lu-tze mogl tylko miec nadzieje — bylo wielka strzykawka do lukru.
— Walczyli glownie ze soba nawzajem — dodala. — Czy probowalbys rozerwac kogos na strzepy z powodu czekoladki z kremem kawowym?
Lu-tze spojrzal jej w oczy. Po osmiuset latach czlowiek uczy sie, jak odczytywac ludzi. A Susan byla historia siegajaca bardzo daleko wstecz. Prawdopodobnie znala nawet Pierwsza Zasade i sie nia nie przejmowala. Byla kims, kogo nalezy traktowac z szacunkiem. Ale nawet komus takiemu jak ona nie mogl pozwolic zawsze stawiac na swoim.
— Takiej z ziarnkiem kawy na czubku czy tej zwyczajnej? — zapytal.
— Chyba bez ziarnka kawy — odparla, wytrzymujac jego wzrok.
— N-n-nie. Raczej bym nie probowal — przyznal Lu-tze.
— Ale oni sie ucza — odezwal sie inny damski glos zza plecow sprzatacza. — Niektorzy zdolali sie oprzec. Potrafimy sie uczyc. W ten sposob ludzie stali sie ludzmi.
Lu-tze obejrzal sie i zobaczyl kobiete wygladajaca jak dama z towarzystwa, ktora ma za soba naprawde ciezki dzien w mlockarni.
— Czy moglibysmy sobie cos wyjasnic? — rzekl, spogladajac to na jedna kobiete, to na druga. — Walczylyscie z szarymi ludzmi czekolada?
— Tak. — Susan wyjrzala za rog. — Nastepuje eksplozja zmyslowa. Traca panowanie nad wlasnym polem morficznym. Potrafisz celnie rzucac? To dobrze. Unity, daj mu tyle czekoladowych jajek, ile zdola uniesc. Sztuka polega na tym, zeby trafiac mocno; powstaje wtedy duzo odlamkow…
— A gdzie jest Lobsang? — zainteresowal sie Lu-tze.
— On? Mozna powiedziec, ze duchem jest z nami.
Blekitne iskry migotaly w powietrzu.
— Meki dojrzewania, jak sadze — dodala Susan.
Wieki doswiadczenia raz jeszcze przyszly Lu-tze z pomoca.
— Zawsze wygladal mi na chlopca, ktory musi odnalezc siebie — rzekl.
— Owszem — przyznala Susan. — Odnalazl. I troche go to zaszokowalo. Chodzmy.
Smierc spojrzal w dol, na swiat. Bezczasowosc dotarla do Krawedzi i rozplywala sie we wszechswiecie z predkoscia swiatla. Dysk stal sie rzezba w krysztale.
To nie zwyczajna apokalipsa. Tych zawsze bylo sporo — male apokalipsy, niekompletne apokalipsy, falszywe apokalipsy, apokryficzne apokalipsy. Wiekszosc z nich zdarzyla sie za dawnych czasow. Kiedy swiat — w sensie „koniec swiata” — czesto byl obiektywnie nie bardziej rozlegly niz kilka wsi i polana w lesie.
Wszystkie te male swiaty sie skonczyly. Zawsze jednak istnialo jakies „gdzie indziej”. Przede wszystkim zawsze byl horyzont. Przerazeni uciekinierzy przekonywali sie, ze swiat jest wiekszy, niz sadzili. Pare wiosek i polana? Ha, jak mogli byc tacy glupi! Teraz wiedzieli, ze to cala wyspa! Oczywiscie, znowu byl ten horyzont…
Swiat wyczerpal swoje horyzonty.
Smierc patrzyl, jak slonce nieruchomieje na orbicie, a jego swiatlo staje sie przycmione i czerwiensze.
Westchnal i tracil Pimpusia. Kon ruszyl przed siebie w kierunku, jakiego nie ma na zadnej mapie.
A niebo pelne bylo szarych postaci. Fala przebiegla przez szeregi Audytorow, kiedy Blady Kon zblizyl sie truchtem.
Jeden podplynal do Smierci i zawisl w powietrzu kilka stop przed nim. Powiedzial:
PRZEMAWIASZ W IMIENIU WSZYSTKICH?
TO, CO SIE DZIEJE, JEST NIESLUSZNE.
MIMO TO WSZYSCY JESTESMY ODPOWIEDZIALNI.
NIE.
I
ALE TERAZ JEST ZA WCZESNIE. SA NIEZAKONCZONE SPRAWY.
WSZYSTKO.
Wtedy, w rozblysku swiatla, pojawila sie postac odziana w biel, trzymajaca w reku ksiege. Popatrzyla na Smierc, a potem na nieskonczone, stloczone szeregi Audytorow.
— Przepraszam… — powiedziala. — Czy dobrze trafilem?
Dwaj Audytorzy mierzyli liczbe atomow w plycie chodnikowej. Zaalarmowani ruchem, uniesli glowy.
— Dzien dobry — powiedzial Lu-tze. — Chcialbym zwrocic uwage panow na tablice, ktora trzyma moja asystentka.
Susan podniosla tablice. Napis na niej brzmial: „Usta maja byc otwarte. To rozkaz”.
Lu-tze zamachnal sie oburacz. W dloniach trzymal po jednej karmelowej czekoladce, a rzucal celnie.
Usta sie zamknely. Twarze zastygly. Zabrzmial odglos posredni pomiedzy mruczeniem a jekiem, wzniosl sie i zamilkl w pasmie ultradzwiekow. Audytorzy rozplyneli sie powoli, zaczynajac od rozmycia konturow, a potem, kiedy proces nabral tempa, szybko zmieniajac sie w rosnaca chmure.
— Walka wust i zrecz — stwierdzil Lu-tze. — Dlaczego nic takiego nie dzieje sie z ludzmi?
— Prawie sie dzieje — oswiadczyla Susan. A kiedy spojrzeli na nia, zamrugala i dodala szybko: — W kazdym razie z glupimi, folgujacymi sobie ludzmi.
— Nie musicie sie koncentrowac, by zachowac swoj ksztalt — wyjasnila Unity. — To byly nasze ostatnie karmelowe.
— Nie — sprzeciwila sie Susan. — W Zlotej Mieszance W B jest ich szesc. Trzy maja nadzienie z kremu z bialej czekolady w ciemnej czekoladzie, a trzy maja krem smietankowy w mlecznej. To te w srebrnych pa… Sluchajcie, po prostu wiem to i owo, jasne? Lepiej juz chodzmy, co? I nie wspominajmy wiecej o czekoladzie.
ALE DEMONSTRUJECIE AROGANCJE, ZAROZUMIALOSC I GLUPOTE. TO EMOCJE. POWIEDZIALBYM, ZE TO OZNAKI ZYCIA.
— Przepraszam… — odezwala sie jasniejaca postac w bieli.
TAK? — spytal Smierc. O CO CHODZI?