Zwykly stary Sam Vimes sie nie poddawal. Pozbyl sie prawie calego pioropusza i tych glupich rajtuzow, uzyskujac w efekcie mundur, ktory przynajmniej wskazywal, ze jego wlasciciel jest plci meskiej. Jednak helm mial zlote ozdoby, a platnerze wykuli — na miare — nowy, lsniacy polpancerz z bezsensownymi zlotymi ornamentami. Za kazdym razem, kiedy Vimes go wkladal, czul sie zdrajca swojej klasy. Nie cierpial mysli, ze ktos moglby go uznac za jednego z tych durniow, ktorzy nosza glupie, zlocone pancerze. Wtedy wlasnym przykladem wspieralby zlo. No, zlocenie.
Obrocil w palcach galazke bzu i raz jeszcze zaciagnal sie odurzajacym zapachem. Ach… Nie zawsze tak bylo…
Ktos odchrzaknal. Vimes uniosl wzrok.
— Co jest? — warknal.
— Chce tylko spytac, czy lady jest w dobrym zdrowiu, wasza laskawosc — odpowiedzial zaskoczony kamerdyner. — A wasza laskawosc dobrze sie czuje?
— Co? A tak, tak. Nie, wszystko w porzadku. U lady Sybil takze. Zajrzalem do niej, zanim wyszedlem do ogrodu. Jest z nia pani Content. Twierdzi, ze to jeszcze potrwa.
— Mimo to polecilem w kuchni, zeby przygotowali duzo goracej wody, wasza laskawosc. — Willikins pomogl Vimesowi zapiac ten zloco… zlowrogi polpancerz.
— Dobrze. Jak myslisz, po co im ta cala woda?
— Nie mam pojecia, wasza laskawosc. Prawdopodobnie lepiej o to nie pytac.
Vimes przytaknal. Sybil dala mu do zrozumienia, wprawdzie delikatnie i taktownie, ale bardzo wyraznie, ze w tej konkretnej sprawie nie bedzie potrzebny. Musial przyznac, ze przyjal to z ulga.
Wreczyl Willikinsowi galazke bzu. Kamerdyner wzial ja i bez slowa umiescil w malej srebrnej rurce z woda, dzieki czemu kwiatki mialy zachowac swiezosc przez dlugie godziny. Rurke umocowal do jednego z paskow pancerza.
— Czas szybko plynie, wasza laskawosc, nieprawdaz? — rzekl, omiatajac go mala miotelka.
Vimes spojrzal na zegarek.
— Trudno zaprzeczyc. Sluchaj, po drodze do palacu zajrze do Pseudopolis Yardu, podpisze co trzeba i wroce jak najszybciej. Dobrze?
Willikins obrzucil go wzrokiem pelnym zgola niekamerdynerskiej troski.
— Jestem pewien, ze lady Sybil nic nie grozi, wasza laskawosc — oswiadczyl. — Oczywiscie, nie jest, nie jest…
— …mloda — dokonczyl Vimes.
— Powiedzialbym, ze jest bogatsza latami niz wiele innych
— Primi co?
— Nowe matki, wasza laskawosc. I z cala pewnoscia lady Sybil wolalaby wiedziec, ze wasza laskawosc sciga zloczyncow, zamiast wydeptywac dziury w bibliotecznym dywanie.
— Chyba masz racje, Willikins. Ehm… Aha, tak. Pewna mloda dama plywa pieskiem w starym dole kloacznym.
— Rozumiem, wasza laskawosc. Posle tam zaraz jakiegos kuchcika z drabina. I wiadomosc do Gildii Skrytobojcow?
— Dobry pomysl. Bedzie potrzebowala czystego ubrania i kapieli.
— Mysle, ze moze szlauch w starej komorce bylby bardziej odpowiedni, wasza wysokosc. Przynajmniej na poczatek.
— Sluszne spostrzezenie. Zajmij sie tym. A teraz musze juz isc.
W zatloczonej sali glownego komisariatu Strazy Miejskiej w Pseudopolis Yardzie sierzant Colon z roztargnieniem poprawil galazke bzu, ktora umocowal do helmu jak pioropusz.
— Dziwni sie robia, Nobby — stwierdzil, obojetnie przerzucajac poranne raporty. — Typowe dla glin. Tez mi sie zdarzylo, kiedy mialem dzieciaki. Czlowiek robi sie zaciety.
— Co to znaczy: zaciety? — zapytal kapral Nobbs, prawdopodobnie najlepszy zyjacy dowod, ze istnialo plynne przejscie ewolucyjne miedzy zwierzetami i ludzmi.
— No wiesz… — Colon rozparl sie na krzesle. — To jest tak… ze kiedy jestes w naszym wieku… — Zawahal sie. Nobby od lat juz podawal swoj wiek jako „prawdopodobnie 34”; rodzina Nobbsow nie byla dobra w rachunkach. — To znaczy, kiedy czlowiek osiaga… pewien wiek — zaczal znowu — uswiadamia sobie, ze swiat nigdy nie bedzie doskonaly. I przyzwyczaja sie, ze jest troche… troche…
— Do kitu? — podpowiedzial Nobby. Za jego uchem, w miejscu zarezerwowanym zwykle dla papierosa, tkwila galazka wiednacego bzu.
— Otoz to. Znaczy, nigdy nie bedzie doskonaly, wiec radzisz sobie jak mozesz, tak? Ale kiedy dzieciak jest w drodze, rozumiesz, nagle wszystko wyglada inaczej. Czlowiek mysli: moje dziecko bedzie musialo dorastac w tym balaganie. Pora tu sprzatnac. Pora, by urzadzic tutaj Lepszy Swiat. I robi sie taki… zapalony. Ostry. Kiedy uslyszy o Wrecemocnym, bedzie tu naprawde goraco… dzien dobry, panie Vimes.
— Rozmawialiscie o mnie, tak? — rzucil Vimes, przechodzac obok.
Colon i Nobbs staneli na bacznosc. Tak naprawde Vimes nie slyszal ich rozmowy, ale z twarzy sierzanta Colona mozna bylo czytac jak z ksiazki, a on juz wiele lat temu nauczyl sie jej na pamiec.
— Zastanawialem sie tylko, czy to szczesliwe wydarzenie… — zaczal Colon, podazajac za komendantem, ktory pokonywal po dwa stopnie naraz.
— Jeszcze nie — odparl krotko Vimes. Pchnal drzwi do swojego gabinetu. — Dzien dobry, Marchewa.
Kapitan Marchewa poderwal sie i zasalutowal.
— Dzien dobry, sir. Czy lady…
— Nie, Marchewa. Jeszcze nie. Cos sie dzialo w nocy?
Marchewa przesunal wzrokiem po galazce bzu.
— Nic dobrego, sir. Kolejny funkcjonariusz zamordowany.
Vimes znieruchomial.
— Kto? — spytal.
— Sierzant Wrecemocny, sir. Zabity na Kopalni Melasy. Znowu Carcer.
Vimes zerknal na zegarek. Mieli dziesiec minut, by dotrzec do palacu. Ale nagle przestal sie czasem przejmowac. Usiadl przy biurku.
— Swiadkowie?
— Tym razem trzech, sir.
— Az tylu?
— Wszyscy to krasnoludy. Wrecemocny nie byl nawet na sluzbie, sir. Wyszedl z komendy, kupil w barze zapiekanke ze szczura i frytki, a potem wpadl prosto na Carcera. Ten dran dzgnal sierzanta w szyje i uciekl. Pewnie pomyslal, ze go znalezlismy.
— Szukamy goscia od tygodni! A on wpada na biednego Wrecemocnego, kiedy ten krasnolud mysli tylko o sniadaniu? Angua podjela trop?
— W pewnym sensie, sir — odparl zaklopotany Marchewa.
— Dlaczego tylko w pewnym sensie?
— On… zakladamy, ze to Carcer… rzucil bombe anyzowa na placu Sator. Prawie czysty olejek.
Vimes westchnal. Zadziwiajace, jak ludzie szybko sie adaptuja. Straz ma wilkolaka. Wiadomosc o tym rozeszla sie dosc dyskretnie i przestepcy wyewoluowali tak, by przetrwac w spoleczenstwie, gdzie prawo dysponuje bardzo czulym nosem. Rozwiazaniem okazaly sie bomby zapachowe. Nie wymagaly dramatycznych efektow. Wystarczylo rzucic buteleczke miety czy anyzu gdzies na ulicy, gdzie przejdzie mnostwo ludzi, i nagle sierzant Angua miala przed soba tysiace krzyzujacych sie tropow i szla do lozka z potwornym bolem glowy.
Ponuro sluchal, jak Marchewa melduje o ludziach sciagnietych z urlopow, o podwojnych dyzurach, naciskanych informatorach, golebiach poslanych na parapety, przeczesywanych trawach, palcach wystawianych na wiatr, uszach przykladanych do bruku… I wiedzial, jak malo to przynosi. Wciaz mieli w strazy niecala setke ludzi, wliczajac w to bufetowa. A w miescie byl milion mieszkancow i miliardy kryjowek. Ankh-Morpork stalo na kryjowkach. Poza tym Carcer to prawdziwy koszmar.