— Piecdziesiat pensow? — zdziwil sie Nobby.
— To bylo wtedy, kiedy kapral Hildebiddle obudzil sie w ostatniej chwili i zaczal tluc o wieko. Zanim jeszcze do nas przyszedles, oczywiscie. Wszyscy powtarzali, ze to naprawde cudowne ozdrowienie.
— Panie sierzancie!
Trzej mezczyzni obejrzeli sie. Szybkim, choc nierownym krokiem zblizal sie do nich Prawowity Pierwszy, urzedujacy grabarz. Colon westchnal.
— O co chodzi, Prawik?
— Dzien dobry, slodki… — zaczal grabarz, ale sierzant pogrozil mu palcem.
— Przestan natychmiast! Sam wiesz, ze juz cie uprzedzalismy. Zadnych zagran „komicznego grabarza”. To wcale nie jest zabawne ani madre. Powiedz po prostu, co masz do powiedzenia. Bez glupich zartow.
Prawik byl zalamany.
— Alez szlachetni panowie…
— Prawik, znamy sie przeciez od lat — westchnal Colon ze znuzeniem. — Sprobuj, co?
— Diakon chce rozkopac te groby, Fred — oznajmil nadasany Prawik. — Minelo juz ponad trzydziesci lat. Dawno powinni sie znalezc w kryptach…
— Nie — odparl Fred Colon.
— Ale wiesz, mam dla nich taka mila poleczke — przekonywal Prawik. — Zaraz przy wejsciu. A potrzebne nam miejsce, Fred! Tutaj musimy juz chowac na stojaco, nie ma co ukrywac! Nawet robaki ustawiaja sie w kolejce! Przy samym wejsciu, Fred, gdzie bede mogl z nimi pogadac przy herbacie! Co na to powiesz?
Straznicy i Dibbler porozumieli sie wzrokiem. Wiekszosc mieszkancow miasta widziala krypty Prawika, jesli tylko wystarczylo im odwagi. I dla wiekszosci prawdziwym szokiem bylo odkrycie, ze uroczysty pogrzeb to nie rozwiazanie na wiecznosc, tylko na kilka lat, zeby — jak okreslal to Prawik — „mali wijacy sie pomocnicy” wykonali swoja robote. Potem ostatnim miejscem ostatniego spoczynku byly krypty — i wpis w wielkich rejestrach.
Prawik mieszkal w kryptach. Jak twierdzil, byl jedynym chetnym i lubil towarzystwo.
Powszechnie uwazano go za dziwaka, ale bardzo sumiennego.
— To nie jest twoj pomysl, prawda? — zapytal Colon.
Prawik spuscil glowe.
— Nowy diakon jest troche jakby… nowy. Wiecie… gorliwy. Wprowadza zmiany.
— Powiedziales mu, dlaczego nie zostali wykopani? — upewnil sie Nobby.
— On uwaza, ze to juz historia. Mowi, ze wszyscy powinnismy zapomniec o przeszlosci.
— A uprzedziles, ze musi to zalatwic z Vetinarim?
— Tak. I on uwaza, ze jego lordowska mosc jest z pewnoscia czlowiekiem postepowym, ktory nie bedzie trwal przy reliktach przeszlosci — odparl Prawik.
— Wyglada na to, ze faktycznie jest nowy — zauwazyl Dibbler.
— Zgadza sie — przyznal Nobby. — I raczej sie tu nie zestarzeje. No dobra, Prawik, mozesz powiedziec, ze nas pytales.
— Dzieki, Nobby. — Grabarz odetchnal z ulga. — I chcialbym tylko zaznaczyc, panowie, ze kiedy nadejdzie wasz czas, traficie na dobra polke z widokiem. Wpisalem wasze nazwiska do swojego rejestru, dla tych, co przyjda tu po mnie.
— Tego, nooo… To ladnie z twojej strony — zapewnil Colon, zastanawiajac sie, czy rzeczywiscie.
Ze wzgledu na brak miejsca kosci w krypcie magazynowano wedlug rozmiarow, nie wedlug wlascicieli. Byly tam sale zeber. Byly aleje kosci udowych. I dlugie polki czaszek, oczywiscie przy wejsciu, bo krypta bez mnostwa czaszek nie jest porzadna krypta. Jesli niektore religie mialy racje i pewnego dnia nastapi cielesne zmartwychwstanie, myslal Fred, to zrobi sie straszne zamieszanie i balagan.
— Mam doskonale miejsce… — zaczal Prawik i urwal nagle. Gniewnie wskazal brame cmentarza. — Wiecie, ze nie zycze sobie, zeby on tu przychodzil!
Odwrocili sie. Kapral Reg Shoe maszerowal wolno glowna aleja. Mial przywiazany do helmu caly bukiet bzu, a na ramieniu niosl lopate z dlugim trzonkiem.
— To tylko Reg — powiedzial Colon. — Ma prawo tu byc, Prawik. Wiesz o tym.
— On jest martwy! Nie zycze sobie martwych na moim cmentarzu!
— Przeciez jest ich pelny — zauwazyl Dibbler, probujac uspokoic grabarza.
— Tak, ale cala reszta nie wychodzi i nie wraca!
— Daj spokoj, Prawik, co roku robisz takie sceny — rzekl Colon. — Przeciez to nie jego wina, ze go zabili. A to, ze ktos jest zombi, jeszcze nie znaczy, ze jest zla osoba. To pracowity gosc. A tutaj o wiele porzadniej by wygladalo, gdyby kazdy tak dbal o swoja dzialke. Dzien dobry, Reg.
Reg Shoe, szary na twarzy, ale usmiechniety, skinal im glowa i poszedl dalej.
— I jeszcze przynosi wlasna lopate — mruczal Prawik. — Obrzydliwosc.
— Zawsze uwazalem, ze to… no wiesz, to ladnie z jego strony, ze robi to, co robi — stwierdzil Fred. — Nie zaczepiaj go, Prawik. Bo jesli znow zaczniesz w niego rzucac kamieniami, jak dwa lata temu, komendant Vimes dowie sie o wszystkim i beda klopoty. Ostrzegam. Porzadny z ciebie facet i sprawny z…
— …ze zwlokami — podpowiedzial Nobby.
— …Ale… no wiesz, Prawik, nie bylo cie tam. I to jest najwazniejsze. A Reg byl. Nie ma co gadac, Prawik. Jesli cie tam nie bylo, to nie zrozumiesz. A teraz uciekaj juz i przelicz swoje czaszki. Wiem, ze to lubisz. Trzymaj sie, Prawik.
Prawowity Pierwszy przygladal sie, jak odchodza. Sierzant Colon czul, ze jest mierzony wzrokiem.
— Zawsze mnie zastanawialo jego imie. — Nobby obejrzal sie i pomachal. — No wiecie… Prawowity?
— Nie mozna sie matce dziwic, ze byla dumna, Nobby — odparl Colon.
— O czym jeszcze powinienem dzis wiedziec? — zapytal Vimes, kiedy razem z Marchewa przepychali sie przez ulice.
— Przyszedl list od Czarnowstazkowcow[2], sir. Sugeruja, ze wielkim krokiem na drodze do harmonii miedzygatunkowej w tym miescie byloby dostrzezenie przez pana zalet…
— Chca miec w strazy wampira?
— Tak, sir. Jak sie zdaje, wielu czlonkow Komitetu Strazy Miejskiej uwaza, ze mimo panskich zastrzezen w tej kwestii bylby to dobry…
— Czy wygladam, jakbym juz byl trupem?
— Nie, sir.
— A wiec odpowiedz brzmi: nie. Co jeszcze?
Marchewa przerzucil plik kartek w notatniku. Podbiegal, by dotrzymac kroku Vimesowi.
— W „Pulsie” pisza, ze Borogravia zaatakowala Mouldavie — oznajmil.
— To dobrze? Nie pamietam, gdzie one leza.
— Oba nalezaly niegdys do Imperium Mroku, sir. Tuz obok Uberwaldu.
— Po czyjej stronie stoimy?
— „Puls” twierdzi, ze powinnismy pomagac Mouldavii w walce z najezdzca, sir.
— Juz mi sie podoba Borogravia — burknal Vimes.
W zeszlym tygodniu „Puls” zamiescil jego wyjatkowo niepochlebna — jego zdaniem — karykature, a co gorsza, Sybil zazadala oryginalu i kazala go oprawic w ramki.
— Co z tego dla nas wynika? — zapytal.
— Prawdopodobnie wiecej uchodzcow, sir.
— Na bogow, przeciez nie mamy juz miejsca! Dlaczego oni wciaz tu przybywaja?
— Szukaja lepszego zycia, sir. Tak mysle.
— Lepszego zycia? — zdumial sie Vimes. — Tutaj?
— Podejrzewam, ze tam, skad przychodza, sprawy wygladaja gorzej — odparl Marchewa.
— O jakich uchodzcach mowa?
— W wiekszej czesci ludzkich, sir.
— Chcesz powiedziec, ze wieksza czesc z nich to ludzie, czy tez kazdy osobnik jest w wiekszej czesci czlowiekiem? — zapytal Vimes.
Po jakims czasie spedzonym w Ankh-Morpork czlowiek uczyl sie formulowac takie pytania.
— Ehm… Poza ludzmi slyszalem tylko o jednym gatunku, ktory tam zyje. To kwecze. Zamieszkuja glebokie