— Gorzej, niz i tak ma sie skonczyc? — Carcer zajrzal do srodka przez wybita szybe. — Daleka stad droga w dol, panie Vimes. Mysle sobie, ze jesli ktos spadnie taki kawal, zginie na miejscu.
Vimes spojrzal w dol. Carcer skoczyl.
Nie poszlo mu tak, jak sobie zaplanowal. Po chwili komplikacji lezal na zelaznej kratownicy, jedna reke mial pod soba, druga wyciagnieta w bok, a Vimes z calej sily tlukl nia o metal. Noz, ktory w niej tkwil, zsunal sie po kopule.
— Bogowie, bierzesz mnie chyba za idiote — warknal Vimes. — Nie odrzucilbys noza, gdybys nie mial przy sobie drugiego!
Przysunal twarz do twarzy Carcera — tak blisko, ze mogl spojrzec w oczy nad tym beztroskim usmieszkiem i zobaczyc, jak z glebi machaja do niego demony.
— Robisz mi krzywde, a to niedozwolone!
— Och, naprawde nie chcialbym, zeby cokolwiek ci sie stalo, Carcer — zapewnil Vimes. — Chce zobaczyc, jak stajesz przed jego lordowska moscia. Chce uslyszec, jak przynajmniej raz sie do czegos przyznajesz. I chce widziec, jak ten przeklety bezczelny usmieszek znika z twojej geby. Detrytus!
— Sir! — odkrzyknal troll z sasiedniego dachu.
— Daj sygnal. Potrzebuje tu ludzi. Ja i Carcer zostaniemy tutaj, cicho i spokojnie, zeby nie probowal robic zadnych sztuczek.
— Tajest, sir!
Znow zagrzechotaly nieszczesne dachowki i troll zniknal.
— Nie powinienes odsylac kapitana Marchewy — mruknal Carcer. — On nie lubi, jak straznicy znecaja sie nad niewinnymi obywatelami…
— To prawda, ze musi jeszcze opanowac niektore trudniejsze elementy praktycznego utrzymywania porzadku. — Vimes nie poluzowal uscisku. — Zreszta przeciez nie robie ci krzywdy. Ochraniam cie. Nie chcialbym, zebys spadl stad az na dol.
Znowu zagrzechotal grom. Niebo nie mialo juz tylko czarnej barwy. Pojawily sie roze i fiolety, jakby chmury byly posiniaczone. Vimes widzial, ze poruszaja sie niczym weze w worku, do wtoru niekonczacego sie gluchego grzmotu. Zastanowil sie, czy magowie nie zaczeli majstrowac przy pogodzie.
Cos dzialo sie w powietrzu, ktore smakowalo rozgrzanym metalem i krzemieniem. Kurek na szczycie kopuly zaczal wirowac.
— Nie myslalem, ze jestes glupi, panie Vimes.
— Co?
Vimes spojrzal uwaznie. Carcer usmiechal sie radosnie.
— Mowie, ze nie myslalem, ze jestes glupi, panie Vimes. Taki chytry glina musial sie domyslic, ze mam dwa noze.
— Tak, slusznie.
Vimes czul, ze wlosy probuja stanac mu deba. Male blekitne gasienice swiatla strzelaly nad kratownica kopuly, a nawet na jego pancerzu.
— Panie Vimes…
— Co? — burknal Vimes.
Lozyska kurka na kopule zaczely dymic.
— Mam trzy noze, panie Vimes — oswiadczyl Carcer i podniosl reke.
Uderzyla blyskawica.
Okna wpadly do wnetrza, zelazne rynny sie roztopily. Dachy uniosly sie w powietrze i opadly z powrotem, budynki zadygotaly.
Ta burza sunela z daleka nad rowninami i pchala przed soba naturalne tlo magiczne. Teraz wyladowala je w jednym impulsie.
Mowili potem, ze blyskawica trafila w warsztat zegarmistrzowski na ulicy Chytrych Rzemieslnikow i w tej samej chwili zatrzymaly sie wszystkie zegary w miescie. Ale to jeszcze nic. Przy Piekarskiej dwie osoby, ktore nigdy wczesniej sie nie widzialy, poczuly tak gwaltowna wzajemna atrakcje elektrycznej natury, ze po dwoch dniach byly zmuszone sie pobrac, by nie naruszac publicznego poczucia przyzwoitosci. Glowny zbrojmistrz Gildii Skrytobojcow zaczal poteznie — a ze przebywal wowczas w zbrojowni, rowniez tragicznie — przyciagac metal. Jajka smazyly sie w koszykach, jablka sie piekly na ladach straganow. Swiece same sie zapalaly. Rozpadaly sie kola wozow. Ozdobna blaszana wanna nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu zostala uniesiona z podlogi, skwierczac, przeleciala przez jego gabinet, wyfrunela z balkonu i wyladowala na trawniku osmiobocznego dziedzinca kilka pieter nizej, nie wylewajac przy tym wiecej niz kubka piany.
Nadrektor Ridcully znieruchomial ze szczotka na dlugim trzonku w polowie plecow. Rozejrzal sie.
Dachowki rozbijaly sie o ziemie. W pobliskiej rzezbionej fontannie wrzala woda.
Ridcully uchylil sie przed wypchanym borsukiem, ktorego pochodzenie nigdy nie zostalo wyjasnione. Borsuk przelecial nad trawnikiem i przebil szybe w oknie.
Nadrektor skrzywil sie, gdy spadl na niego przelotny i niewytlumaczalny deszcz malych kolek zebatych, ktore zasypaly trawnik dookola.
Patrzyl, jak kilkunastu straznikow wpadlo na osmiobok i pobieglo po schodach do Biblioteki.
Wreszcie chwycil brzegi wanny i wstal. Spieniona woda sciekala z niego kaskadami, niby z jakiegos pradawnego lewiatana wynurzajacego sie z morskiej glebiny.
— Panie Stibbons! — ryknal, a jego glos odbil sie echem od wspanialych murow. — Gdzie do jest moj kapelusz?
Usiadl znowu i czekal.
Minelo kilka minut ciszy. Potem Myslak Stibbons, szef niewskazanych zastosowan magii i praelektor Niewidocznego Uniwersytetu, wybiegl z glownego budynku, niosac spiczasty kapelusz nadrektora.
Ridcully wyrwal mu go i wcisnal sobie na glowe.
— A teraz mo pan powie, co dzieje do? I czemu ry Tom bez dzwoni?
— apilo wy e magii! Posle do mechanizmu! — zawolal Myslak, przekrzykujac zabijajace dzwieki uderzenia ciszy[3].
Od strony wiezy zegarowej dobiegl cichnacy metaliczny zgrzyt. Myslak i Ridcully odczekali kilka sekund, ale od strony miasta slyszeli normalne halasy, takie jak rozsypywanie sie murow i odlegle wrzaski.
— No dobrze… — mruknal Ridcully, jakby niechetnie wystawial swiatu pozytywna ocene za wytrwale proby. — O co tu chodzi, Stibbons? I co robi policja w Bibliotece?
— Silna burza magiczna, nadrektorze! Rzedu kilku gigathaumow. Wydaje mi sie, ze straz sciga przestepce.
— Ale przeciez nie moga tak sobie tu wbiegac bez pytania — stwierdzil Ridcully. Wyszedl z wanny i ruszyl przed siebie. — Po cos w koncu placimy podatki!
— Ehm… Prawde mowiac, nie placimy podatkow, nadrektorze. — Myslak pobiegl za nim. — System dziala tak, ze obiecujemy zaplacic te podatki, jesli tylko miasto nas o to poprosi, pod warunkiem ze miasto obieca nigdy nas nie prosic. Dokonujemy dobrowolnej…
— Ale w kazdym razie mamy umowe, Stibbons.
— Tak jest, nadrektorze. Czy moge zauwazyc, ze pan…
— A to znaczy, ze musza prosic o zgode. Trzeba zachowywac elementarna przyzwoitosc! — oswiadczyl stanowczo Ridcully. — A ja jestem najwyzsza wladza tej uczelni!
— Jesli mowa o tej, no… przyzwoitosci, nadrektorze, to nie ma pan…
Przez otwarte drzwi Ridcully wkroczyl do Biblioteki.
— Co sie tu dzieje? — zapytal.
Straznicy obejrzeli sie i wytrzeszczyli oczy. Duza gruda piany, ktora do tej chwili rzetelnie wypelniala obowiazek dbania o elementarna przyzwoitosc, splynela wolno na podloge.
— Co jest? — warknal Ridcully. — Maga nie widzieliscie czy co?
Jeden ze straznikow stanal na bacznosc i zasalutowal.
— Kapitan Marchewa, sir. Nigdy, ehm… nigdy nie widzielismy tak duzo maga, sir.
Ridcully rzucil mu tepe spojrzenie, czesto wykorzystywane przez osoby z ostra przypadloscia deficytu szybkiego pojmowania.