— Odpowiednie. No wiec… John, sytuacja wyglada tak. Goli faceci lezacy na ulicy nie sa czyms niezwyklym. W dodatku, to naprawde zabawne, zwykle wola, zeby nikt nie poznal ich prawdziwych nazwisk ani adresow. Nie jestes pierwszym, ktorego polatal obecny tu doktor Lawn. Ja mam na imie Rosie. I nalezy nam sie niewielka oplata. Obojgu.
— Jasne, jasne, wiem, jak to dziala. — Vimes uniosl rece. — To sa Mroki, prawda? — Oboje przytakneli. — No wiec dobrze. Dziekuje. Nie mam przy sobie pieniedzy, to chyba oczywiste, ale jak tylko wroce do domu…
— Odprowadze cie, dobrze? — Kobieta podala mu zle uszyty plaszcz i pare bardzo starych butow. — Nie chcialabym, zeby znowu cos cie napadlo. Na przyklad gwaltowna utrata pamieci.
Vimes zachnal sie, ale bardzo ostroznie. Bolala go twarz, wszedzie byl posiniaczony, a na sobie mial ubranie cuchnace jak wychodek. Na komendzie wymyje sie, przebierze, napisze krotki raport i pojdzie do domu. Ta mloda dama moze spedzic noc w celi, a rano przekaza ja Gildii Szwaczek. Gildia mocno tepila takie wymuszenia. Nie sluzyly interesom.
— Zgoda.
Wciagnal buty. Podeszwy mialy z cienkiej, wilgotnej tektury. I byly za ciasne.
Doktor Lawn machnal reka w gescie pozegnania.
— Jest twoj, Rosie. Prosze na pare dni zostawic opatrunek, panie Keel, a przy odrobinie szczescia zachowa pan dzialajace oko. Ktos chlasnal pana ostrym nozem. Zrobilem, co moglem, szwy trzymaja, ale zostanie paskudna blizna.
Vimes znow uniosl dlon do policzka.
— I prosze nie rozdrapywac! — warknal Lawn.
— Chodzmy… John — powiedziala Rosie. — Pojdziemy do domu.
Wyszli na ulice. Woda kapala z dachow, ale deszcz ustal.
— Mieszkam w Pseudopolis Yard — poinformowal Vimes.
— Prowadz — odparla Rosie.
Nie dotarli nawet do konca uliczki, gdy Vimes uswiadomil sobie, ze podazaja za nimi dwie mroczne postacie. Juz mial sie odwrocic, gdy Rosie polozyla mu dlon na ramieniu.
— Nie zaczepiaj ich, to one tez nie beda cie zaczepiac. Ida za nami jako ochrona.
— Czyja? Twoja czy moja?
— Jedno i drugie — rozesmiala sie.
— Tak jest. Niech pan idzie spokojnie, drogi panie, a bedziemy ciche jak male myszki — odezwal sie piskliwy glos z tylu.
A drugi, troche nizszy, dodal:
— Zgadza sie, kochaniutki. Badz grzecznym chlopczykiem, a ciocia Dotsie nie bedzie musiala otwierac torebki.
— To Dotsie i Sadie! — zawolal Vimes. — Ciotki Cierpienia! No wiec one na pewno wsciekle dobrze wiedza, kim jestem!
Odwrocil sie.
Ciemne postacie, obie w staromodnych slomkowych kapelusikach, cofnely sie rownoczesnie. Z mroku zabrzmialo kilka metalicznych dzwiekow, a Vimes z pewnym trudem zdolal zachowac spokoj. Mimo ze staly — mniej wiecej — po tej samej stronie co straz, wobec Ciotek Cierpienia czlowiek nigdy nie byl pewien, gdzie stoi. Oczywiscie, wlasnie dlatego byly takie uzyteczne. Kazdy klient, ktory naruszal spokoj jednego z miejscowych domow o dobrej reputacji, lekal sie Ciotek o wiele bardziej niz strazy. Straz miala swoje reguly. Straz nie miala torebki Dotsie. A Sadie potrafila dokonac strasznych rzeczy parasolka z raczka w ksztalcie papuziej glowki.
— Co jest? — rzucil. — Dotsie? Sadie? Nie robmy takich numerow, co?
Cos stuknelo go w piers. Spojrzal w dol. I zobaczyl wyrzezbiona na tym czyms glowke papugi.
— Powinien pan isc dalej, drogi panie — powiedziala jedna Ciotka.
— Poki masz jeszcze palce u nog, kochaniutki — dodala druga.
— To chyba calkiem dobry pomysl — stwierdzila Rosie i pociagnela go za reke. — Ale widze, ze zrobiles na nich wrazenie.
— Skad wiesz?
— Bo nie jestes zgiety wpol i nie bulgoczesz. No, idziemy, tajemniczy przybyszu.
Vimes patrzyl przed siebie, wygladajac niebieskiej latarni przy Pseudopolis Yardzie. Tam wszystko nabierze sensu.
Ale kiedy dotarli na miejsce, w bramie nie palilo sie zadne niebieskie swiatlo. Bylo tylko kilka oswietlonych okien na pietrze.
Vimes dobijal sie do drzwi, az uchylily sie odrobine.
— Co sie tu dzieje, do demona? — zwrocil sie gniewnie do nosa i jednego oka, tworzacych widzialna calosc otwierajacego. — I zejdz mi z drogi!
Pchnal drzwi i wszedl do wnetrza.
To nie byla komenda. Owszem, widzial znajome schody, ale glowna sale przedzielala sciana, byly dywany na podlodze, gobeliny na scianach… i pokojowka trzymajaca tace, patrzaca na niego, upuszczajaca tace i wrzeszczaca…
— Gdzie sa wszyscy moi ludzie?! — ryknal Vimes.
— Prosze natychmiast wyjsc! Slyszy pan? Nie mozna tak sie wdzierac do domu! Prosze sie wynosic!
Vimes odwrocil sie i stanal przed staruszkiem, ktory otworzyl mu drzwi. Wygladal na kamerdynera i trzymal palke. Moze z powodu zdenerwowania, a moze ze wzgledu na typowe w tym wieku drzenie, czubek palki chwial sie i kolysal przed nosem Vimesa. Vimes chwycil ja i cisnal na podloge.
— Co tu sie dzieje? — zapytal.
Staruszek wydawal sie nie mniej zdumiony od niego.
Vimes poczul, jak wzbiera w nim dziwna, tepa zgroza. Wyskoczyl przez otwarte drzwi w wilgotna ciemnosc. Rosie i Ciotki rozplynely sie w mroku, jak zwykle ludzie nocy wobec nadciagajacych klopotow, ale Vimes biegl do Krolewskiej Drogi i dalej; odpychal na bok przechodniow, odskakiwal przed nieczestymi powozami…
Chwytal juz drugi oddech, gdy dotarl na aleje Scoone’a i skrecil na podjazd swojego domu. Nie byl pewien, co tam zastanie, ale wszystko wygladalo calkiem normalnie. Po obu stronach drzwi plonely pochodnie. Znajomy zwir chrzescil pod nogami.
Juz chcial walnac w drzwi piescia, ale powstrzymal sie z wysilkiem i zadzwonil. Po chwili otworzyl mu kamerdyner.
— Dzieki bogom! — rzucil Vimes. — To ja, czlowieku! Trafilem w bojke. Nie ma sie czym przejmowac. Jak sie…
— Czego pan sobie zyczy? — zapytal chlodno kamerdyner. Cofnal sie o krok, przez co stanal w pelnym swietle lamp w korytarzu.
Vimes nigdy przedtem go nie widzial.
— Gdzie sie podzial Willikins?
— Ten pomocnik w kuchni? — Ton kamerdynera stal sie lodowaty. — Jesli jest pan krewnym, sugeruje, by zapytal pan z drugiej strony, przy wejsciu dla dostawcow. Powinien pan wiedziec, ze nie nalezy dzwonic do drzwi frontowych.
Vimes probowal sie zastanowic, co zrobic w tej sytuacji, ale jego piesc nie chciala marnowac czasu. Czystym ciosem powalila kamerdynera na podloge.
— Nie mam czasu na zabawy — stwierdzil, przestepujac nad cialem. Stanal posrodku glownego holu i uniosl dlonie do ust. — Pani Content! Sybil! — krzyknal, czujac, jak groza zwija sie wewnatrz niego i splatuje w wezly.
— Tak?
Odpowiedz dobiegla z pokoju, ktory Vimes zawsze nazywal Upiornie Rozowym Salonikiem. Wyszla stamtad Sybil.
Tak, Sybil… Glos byl prawidlowy, oczy tez, i to, jak stala. Tylko wiek sie nie zgadzal. To byla dziewczyna, o wiele za mloda na Sybil…
Przyjrzala sie najpierw jemu, potem nieruchomemu kamerdynerowi.
— Czy ty zrobiles to Forsythe’owi? — spytala.
— Ja… tego… no… to jest… to nieporozumienie… — mamrotal Vimes.