Cofnal sie.
Ale Sybil juz zdejmowala ze sciany miecz. Nie wisial tam tylko na pokaz. Vimes nie pamietal, czy jego zona uczyla sie kiedys szermierki, ale kilka stop ostrej broni wyglada dostatecznie groznie nawet w reku rozgniewanego amatora. Amatorzy maja czasem szczescie.
Wycofal sie szybko.
— To pomylka… nie ten dom… pomylilem nazwisko… Potknal sie o lezacego kamerdynera, ale zdolal jakos wystartowac do chwiejnego biegu za drzwi i po schodach w dol.
Chlostany przez mokre galezie, dobrnal przez krzaki do bramy. Tam oparl sie o mur i dyszal ciezko.
Ta przekleta Biblioteka! Czy nie slyszal kiedys, jak to czlowiek moze tam przejsc gdzies w czasie czy cos w tym rodzaju? Wiele zebranych razem magicznych ksiag robilo cos dziwnego…
Sybil byla taka mloda… Wygladala na szesnascie lat! Nic dziwnego, ze w Pseudopolis Yardzie nie znalazl komendy strazy! Przeprowadzili sie tam ledwie kilka lat temu!
Woda przesiakala przez tani plaszcz. W domu… gdzies… wisiala jego obszerna skorzana peleryna, dobrze wysmarowana olejem i ciepla jak grzanka…
Mysl, mysl… Nie pozwol, zeby kierowala toba groza…
Moze pojsc i wytlumaczyc wszystko Sybil… W koncu to przeciez Sybil, prawda? Dobra dla roznych zmoklych stworzen? Ale nawet najbardziej miekkie serce stwardnieje, kiedy jakis zdesperowany typ ze swieza blizna i w nedznym ubraniu wedrze sie do domu i zacznie dziewczyne przekonywac, ze bedzie jej mezem. Dziewczyna moze to calkiem opacznie zrozumiec, a tego by nie chcial, zwlaszcza poki ona trzyma miecz. Poza tym lord Ramkin prawdopodobnie zyl jeszcze, a o ile Vimes pamietal, byl bardzo krwiozerczy.
Oparl sie o mur, siegnal po cygaro i znowu szarpnela nim groza.
W kieszeni nie bylo nic. Zupelnie nic. Zadnych cienkich Panatelli Pantweeda, ale co wazniejsze, zadnej cygarnicy…
Byla wykonana na zamowienie. Miala lekkie wygiecie. Dostal ja od Sybil i zawsze nosil przy sobie. Bez niej czul sie… niekompletny.
„Jestesmy tutaj i to jest teraz”, mawial czasem funkcjonariusz Wizytuj, dogmatyczny wyznawca religii omnianskiej, cytujac ich swieta ksiege, Vimes rozumial, ze oznacza to — w mniej podnioslych slowach — ze nalezy zajac sie robota, ktora czlowiek ma przed soba.
Jestem tutaj, pomyslal, ale to jest wtedy. A jakas glebiej ukryta czesc umyslu dodala: Nie masz tutaj przyjaciol. Nie masz tutaj domu. Nie masz celu. Jestes tu sam.
Nie… nie sam, odparla inna czesc, ktora tkwila bardzo gleboko, glebiej nawet niz groza, i zawsze trzymala straz.
Ktos go obserwowal.
Jakas postac oderwala sie od plamy wilgotnego mroku ulicy i zblizyla sie do niego. Vimes nie dostrzegal twarzy, ale to nie mialo znaczenia. Wiedzial, ze twarz ta rozciagnieta jest w tym szczegolnym usmiechu drapiezcy, ktory wie, ze ma ofiare pod lapa, wie, ze ofiara tez o tym wie, a takze wie, ze ofiara bedzie rozpaczliwie udawac, ze to zwykla przyjazna rozmowa, bo ofiara tak bardzo by chciala, by byla to prawda…
Nie chcialbys tutaj zginac, odezwala sie gleboka, mroczna czesc Vimesowego umyslu.
— Ma pan ognia, szefuniu? — zapytal drapieznik. Nie pofatygowal sie nawet, by pomachac niezapalonym papierosem.
— Co? A tak, oczywiscie — odpowiedzial Vimes.
Zrobil ruch, jakby chcial poklepac sie po kieszeni, ale uderzyl z obrotu i trafil w ucho czlowieka, ktory skradal sie od tylu. Potem skoczyl na pytajacego o ogien i powalil go, przyciskajac reke do krtani.
Udaloby mu sie. Pozniej byl pewien, ze powinno sie udac. Gdyby nie to, ze w mroku czailo sie jeszcze dwoch, udaloby sie na pewno. A tak… Zdolal jeszcze kopnac jednego w kolano, zanim poczul na szyi garote.
Napastnik szarpnieciem postawil go na nogi. Blizna eksplodowala bolem, gdy Vimes usilowal chwycic palcami sznur.
— Przytrzymaj go — uslyszal. — Patrz, co zrobil Jezowi. Niech to demon! Zaraz przykopie mu w…
Cienie sie zakotlowaly. Vimes, walczacy o oddech, z zalzawionym jedynym zdrowym okiem, tylko niejasno orientowal sie w wydarzeniach. Dotarlo do niego kilka stekniec, kilka stlumionych, acz dziwnych odglosow, i ucisk na szyi nagle zelzal.
Upadl do przodu, a po chwili wstal chwiejnie. Dwaj mezczyzni lezeli na bruku. Jeden kleczal zgiety wpol i bulgotal. A w dali cichl tupot biegnacych stop.
— Cale szczescie, ze znalazlysmy pana na czas, drogi panie — odezwal sie ktos tuz obok Vimesa.
— Dla niektorych wcale nie takie szczescie, kochaniutka — sprostowal drugi ktos.
Z mroku wynurzyla sie Rosie.
— Sadze, ze powinienes wrocic z nami — powiedziala. — Nie mozesz tak biegac po miescie, bo w koncu ktos zrobi ci krzywde. Chodzmy. Oczywiscie nie zabiore cie do siebie…
— …oczywiscie — mruknal Vimes.
— …ale Mossy znajdzie ci pewnie jakies miejsce, gdzie moglbys zlozyc glowe.
— Mossy Lawn! — zawolal Vimes, ktorego nagle olsnilo. — Doktorek! Przypomnialem sobie. — Sprobowal skupic na mlodej kobiecie spojrzenie jednego zmeczonego oka. Tak, struktura kosci byla wlasciwa. Ten podbrodek… Bardzo rzeczowy podbrodek. Taki podbrodek mogl czlowieka daleko zaprowadzic. — Rosie… jestes pania Palm!
— Pania? — powtorzyla zimno, a Ciotki Cierpienia zachichotaly piskliwie. — Raczej nie.
— Chcialem powiedziec… — zajaknal sie.
Oczywiscie, tylko starsze, zasluzone przedstawicielki profesji przyjmowaly „pani” jako tytul honorowy. A ona nie byla starsza. Nawet gildia jeszcze nie istniala.
— I nigdy cie nie widzialam — dodala Rosie. — Tak samo jak Dotsie i Sadie, a one maja zadziwiajaca pamiec do twarzy. Ale ty nas znasz i zachowujesz sie, jakbys byl tu kims waznym, Johnie Keel.
— Naprawde?
— Naprawde. Chodzi o to, jak stoisz. Tak stoja oficerowie. Dobrze sie odzywiasz. Moze nawet troche za dobrze, moglbys zrzucic pare funtow. Masz blizny na calym ciele, widzialam u Mossy’ego. Twoje nogi sa opalone od kolan w dol, a to oznacza straznika, bo oni chodza z golymi nogami. Ale znam wszystkich straznikow w miescie i ty do nich nie nalezysz, wiec moze jestes wojskowym. Walczysz instynktownie i nieczysto. Zatem jestes przyzwyczajony do walki w tlumie, a to dziwne, bo jak dla mnie oznacza to szeregowca, nie oficera. Podobno chlopcy zdjeli z ciebie piekny pancerz. Czyli oficer. Ale nie nosisz pierscieni, zatem szeregowiec. Pierscienie zaczepiaja o rozne rzeczy i jesli ktos nie uwaza, moze stracic palec. No i jestes zonaty.
— Jak to poznalas?
— Kazda kobieta by poznala — odparla gladko Rosie Palm. — A teraz idz sprezyscie. Juz po godzinie strazniczej. Nami straz nie bedzie sie przejmowac, ale toba tak.
Godzina straznicza, pomyslal Vimes. To bylo dawno temu. Vetinari nigdy nie ograniczal ruchu na ulicach — to przeszkadzalo w interesach.
— Moze stracilem pamiec wskutek napadu — powiedzial.
Brzmi niezle, uznal. Tak naprawde potrzebowal teraz jakiegos spokojnego miejsca, zeby sie zastanowic.
— Moze. A moze ja jestem krolowa Hersheby — odparla Rosie. — Pamietaj, moj drogi, nie dlatego to robie, ze jestem toba zainteresowana, choc musze sie przyznac do pewnej makabrycznej fascynacji zagadka, jak dlugo tu przezyjesz. Gdyby noc nie byla taka mokra i zimna, zostawilabym cie na drodze. Jestem dziewczyna pracujaca i nie potrzebuje klopotow. Ale wygladasz na kogos, kto potrafi zorganizowac pare dolarow. Zapewniam, ze wystawie rachunek.
— Zostawie pieniadze na toaletce — burknal Vimes.
Mocny policzek rzucil nim o mur.
— Uznaj to za dowod mojego calkowitego braku poczucia humoru — oswiadczyla Rosie. Potrzasnela reka, by przywrocic do zycia obolale palce.
— Ja… przepraszam — powiedzial Vimes. — Nie chcialem… to znaczy… Dziekuje ci za wszystko. Szczerze. Ale to dla mnie ciezka noc.
— Tak, to widze.
— Gorsza, niz ci sie wydaje. Mozesz mi wierzyc.