— Wszyscy mamy swoje problemy. Mozesz mi wierzyc.
Kiedy szli przez Mroki, Vimes cieszyl sie z towarzystwa Ciotek Cierpienia. To byly stare Mroki, a Lawn mieszkal o szerokosc ulicy od nich. Straz nigdy tu nie docierala. Prawde mowiac, nowe Mroki nie byly o wiele lepsze, ale tutejsi nauczyli sie przynajmniej, co sie dzieje, kiedy ktos zaatakuje straznika. Ciotki to calkiem inna sprawa. Nikt nie napadal Ciotek.
Gdybym mogl dobrze sie wyspac, myslal Vimes. Moze rano by sie okazalo, ze to wszystko sie nie zdarzylo.
— Nie bylo jej tam, prawda? — spytala po chwili Rosie. — Twojej zony? To byl dom lorda Ramkina. Masz z nim jakis konflikt?
— Nigdy w zyciu go nie spotkalem — odparl z roztargnieniem Vimes.
— Miales szczescie, ze ktos nam powiedzial, gdzie jestes. Ci ludzie byli pewnie oplacani przez kogos wysoko postawionego. W Ankh sami stanowia prawo. Jakis zaniedbany typ, wloczacy sie tam bez zadnych rzemieslniczych narzedzi… No wiec trzeba go usunac z terenu, a jesli przy okazji okradna go ze wszystkiego, kogo to obchodzi?
Tak, pomyslal Vimes. Tak wlasnie bylo. Przywilej, co oznacza wlasnie prywatne prawo. Dwa typy ludzi smieja sie z prawa: ci, ktorzy je lamia, i ci, ktorzy je tworza. Teraz jest inaczej…
…ale ja teraz nie jestem w „teraz”. Niech pieklo pochlonie tych magow…
Magowie! Racja! Zaraz rano pojde do nich i wytlumacze wszystko! To latwe! Oni zrozumieja! Na pewno potrafia odeslac mnie z powrotem na miejsce! Tam jest caly uniwersytet pelen ludzi, ktorzy umieja sobie z tym radzic! No, teraz to juz nie jest moj problem!
Ulga wypelnila mu umysl niczym ciepla rozowa mgla. Musial tylko przetrwac jakos noc…
Ale po co czekac? Przeciez maja tam otwarte cala noc, prawda? Magia sie nie zamyka. Vimes pamietal nocne patrole, kiedy widzial blask w niektorych oknach. Moze teraz…
Zaraz, zaraz… W jego umysle wznosila sie wolno mysl policjanta. Ciotki nie biegaja. Znane sa z tego, ze nie biegaja. Doganiaja czlowieka powoli. Kazdy, kto byl — jak one to okreslaja — „bardzo niegrzecznym chlopczykiem”, sypial wyjatkowo niespokojnie, wiedzac, ze Ciotki sa na jego tropie i zblizaja sie powoli, przystajac tylko na herbate ze smietanka albo przy jakiejs interesujacej wyprzedazy. A Vimes przeciez biegl, biegl cala droge do alei Scoone’a, w ciemnosci, wsrod powozow i tlumow ludzi spieszacych do domow, by zdazyc przed godzina straznicza. Ludzie nie zwracali na niego uwagi, a gdyby nawet, to na pewno nie widzieliby jego twarzy. Poza tym nie znal tutaj nikogo. Nie, to jego nikt nie znal, poprawil sie w myslach.
— A kto wam powiedzial, dokad poszedlem? — rzucil obojetnie.
— Och, jeden z tych starych mnichow — odparla Rosie.
— Jakich starych mnichow?
— Kto to wie? Maly, lysy, w mnisiej szacie i z miotla. Zawsze sa gdzies jacys mnisi, ktorzy zebrza albo spiewaja. To bylo na Drodze Fedry.
— I spytalyscie go, gdzie jestem?
— Co? Nie. On tylko rozejrzal sie i powiedzial „Pan Keel pobiegl na aleje Scoone’a”, a potem zamiatal dalej.
— Zamiatal?
— Tak, to jakies ich swiete powolanie. Zeby nie nadepnac na mrowke, o ile pamietam. A moze zmiataja wszystkie grzechy? Albo moze lubia, kiedy jest czysto? Kogo obchodzi, co robia mnisi?
— I nic w tym nie wydalo ci sie dziwne?
— Dlaczego? Pomyslalam, ze moze jestes z natury dobry dla zebrakow! — burknela Rosie. — Mnie to nie rusza. Ale Dotsie mowila, ze wrzucila cos do tej jego miseczki.
— Co?
— A ty bys ja zapytal?
Wieksza czesc Vimesa pomyslala: Kogo obchodzi, co robia mnisi? To przeciez mnisi. Wlasnie dlatego sa dziwaczni. Moze ktorys z nich doznal nagle objawienia albo co, oni lubia takie rzeczy. Co z tego? Idz do magow, opowiedz, co ci sie zdarzylo, i zostaw im reszte.
Ale mniejsza czesc, bedaca policjantem, myslala: A skad ci mali mnisi wiedza, ze tutaj nazywam sie Keel? Cos tu smierdzi.
Wieksza czesc uznala: Jesli nawet, to smierdzi juz od trzydziestu lat.
A policjant odpowiedzial: Dlatego tak czuc.
— Sluchaj, musze cos sprawdzic — oswiadczyl. — Wroce… prawdopodobnie.
— Coz, nie moge cie zakuc w lancuchy. — Rosie usmiechnela sie ponuro. — To kosztuje ekstra. Ale jesli nie wrocisz, a przy tym zamierzasz pozostac w miescie, Ciotki…
— Obiecuje ci: ostatnia rzecz, jaka chcialbym zrobic, to wyjechac z Ankh-Morpork.
— To naprawde zabrzmialo przekonujaco — uznala Rosie. — No to ruszaj. Jest juz po godzinie strazniczej. Ale sama nie wiem, czemu mam wrazenie, ze nie bedzie ci to przeszkadzac.
Kiedy zniknal w ciemnosci, Dotsie podeszla blizej do Rosie.
— Chcesz, zebysmy za nim poszly, kochaniutka?
— Nie przejmujcie sie.
— Powinnas pozwolic Sadie, zeby go lekko szturchnela, kochana. To ich zwykle spowalnia.
— Wydaje mi sie, ze bardzo wiele trzeba, aby spowolnic tego czlowieka. A my nie chcemy klopotow. Nie teraz. Jestesmy juz zbyt blisko.
— Co tu robicie o tej porze, obywatelu?
Vimes przestal sie dobijac do bramy uniwersytetu i odwrocil glowe. Za nim stalo trzech straznikow. Jeden trzymal pochodnie. Drugi kusze. Trzeci najwyrazniej uznal, ze jego zadania na dzisiejsza noc nie przewiduja noszenia ciezkich przedmiotow.
Vimes wolno podniosl rece.
— Pewnie marzy o milej chlodnej celi na nocleg — stwierdzil ten z pochodnia.
No nie, pomyslal Vimes. Konkurs na Komika Roku… Gliniarze nie powinni tak zartowac, ale wciaz to robia.
— Chcialem tylko zlozyc wizyte na uniwersytecie — wyjasnil.
— Ach tak? — odezwal sie ten bez pochodni ani kuszy. Byl dosc tegi i Vimes dostrzegl blysk swiatla na zasniedzialych insygniach sierzanta. — Gdzie mieszkasz?
— Nigdzie. Dopiero przybylem do miasta. I mozemy od razu zalatwic dalszy ciag? Nie mam pracy i nie mam przy sobie pieniedzy. Ale zadna z tych rzeczy nie jest przestepstwem.
— Na ulicy po godzinie strazniczej? Bez widocznych srodkow utrzymania? — rzucil drwiaco sierzant.
— Mam dwie nogi.
— Chwilowo, he he he — wtracil jeden ze straznikow, ale pod spojrzeniem Vimesa umilkl.
— Chce zlozyc skarge, sierzancie — oznajmil Vimes.
— Na co?
— Na pana. I na tych tutaj braci Szczezujow. Nie zalatwiacie tego jak nalezy. Jesli chcecie kogos aresztowac, robcie to zgodnie z prawem. Macie odznaki i macie bron, zgadza sie? A on ma rece w gorze i nieczyste sumienie. Kazdy ma cos na sumieniu… No wiec on sie zastanawia, co wiecie i co zrobicie, a wy robicie tyle, ze strzelacie w niego pytaniami, i to ostro. Nie rzucacie glupawych zartow, bo to sprawia, ze stajecie sie za bardzo ludzcy, nie pozwalacie mu odzyskac rownowagi, zeby nie byl w stanie wymyslic sensownego zdania, a przede wszystkim, sierzancie, nie pozwalacie mu poruszac sie o tak, lapac pana za reke i wykrecac tak, ze kosc ledwie wytrzymuje, bo wtedy moze wyrwac panski miecz i przylozyc panu do gardla, o tak. Niech pan kaze swoim ludziom opuscic miecze. Tak nimi wymachuja, ze jeszcze zrobia komus krzywde.
Sierzant zabulgotal.
— Dobrze — pochwalil Vimes. — Aha, sierzancie… To ma byc miecz? Pan go w ogole czasem ostrzy? Do czego ma sluzyc? Zeby kogos zatluc na smierc? No wiec teraz zrobimy tak: wy wszyscy odlozycie bron na ziemie, o tutaj, a wtedy ja puszcze sierzanta i uciekne tym zaulkiem, zgoda? A zanim znowu chwycicie bron… a naprawde radze wam zabrac bron i dopiero potem mnie gonic… ja zdaze juz zniknac. Koniec sprawy dla wszystkich. Jakies pytania?
Trzej straznicy milczeli. I wtedy Vimes uslyszal bardzo cichutki i bardzo bliski szelest — byl to dzwiek