— Nosil pan taki, kiedy przeprowadzilem pana tutaj z posterunku strazy. A ze mial go pan na sobie, byl pan, mozna tak to okreslic, poza czasem. I kiedy juz skonczymy te nasza pogawedke, odprowadze pana na posterunek, a stary kapitan niczego nie zauwazy. Dopoki jestesmy w swiatyni, w zewnetrznym swiecie czas nie plynie. Prokrastynatory o to dbaja. Jak juz mowilem, przesuwaja czas dookola. A dokladniej dziala to tak, ze przesuwaja nas w czasie do tylu z taka sama szybkoscia, z jaka czas przesuwa nas do przodu. Mamy ich tutaj wiecej. Przydaja sie, zeby zachowac swieza zywnosc. Co jeszcze moglbym powiedziec… Aha, latwiej sie zorientowac w tym wszystkim, jesli mysli pan o ciagu kolejnych wydarzen. Moze mi pan wierzyc.

— To jest jak sen — stwierdzil Vimes.

Brzeknelo i jego kajdanki sie otworzyly.

— Rzeczywiscie, jak sen — zgodzil sie sprzatacz obojetnie.

— A czy twoja magiczna skrzynka moze mnie zabrac do domu? Przemiescic mnie w czasie tam, gdzie powinienem byc?

— Ta? Nie. Dziala wylacznie w malej skali…

— Prosze posluchac, panie Sprzataczu, dzis walczylem na dachu z prawdziwym sukinsynem, potem bylem dwa razy pobity i raz pozszywany… no tak, mam nawet szwy. Odnosze wrazenie, ze powinienem ci za cos byc wdzieczny, ale niech mnie demony porwa, jesli wiem za co. Lecz zadam jasnych odpowiedzi. Jestem komendantem strazy w tym miescie!

— To znaczy bedzie pan…

— Nie. Mowiles, ze pomaga, kiedy mysli sie o ciagu kolejnych wydarzen. Wczoraj… moje wczoraj… bylem komendantem strazy, wiec do wszystkich demonow, nadal jestem komendantem strazy. I nie obchodzi mnie, co sadza inni. Nie dysponuja wiedza o wszystkich faktach.

— Tej mysli prosze sie trzymac. — Sprzatacz wstal. — No dobrze, komendancie. Chce pan faktow… Przejdzmy sie do ogrodu, zgoda?

— Mozecie zabrac mnie do domu?

— Jeszcze nie. Jako profesjonalista podejrzewam, ze znalazl sie pan tutaj z waznego powodu.

— Powodu? Spadlem przez te przekleta kopule!

— To pomoglo, istotnie. Spokojnie, panie Vimes. To bylo trudne doswiadczenie, rozumiem.

Sprzatacz wyprowadzil go z sali. Na zewnatrz mineli wielkie biuro wypelnione szumem cichej, ale celowej krzataniny. Tu i tam, miedzy starymi odrapanymi biurkami, Vimes zauwazyl nastepne walce, podobne do widzianych w tamtej komorze.

Niektore obracaly sie wolno.

— Nasza sekcja w Ankh-Morpork jest bardzo zapracowana — wyjasnil sprzatacz. — Musielismy wykupic warsztaty po obu stronach. — Z kosza przy jednym z biurek wyjal zwoj pergaminu, rzucil okiem na zawartosc i z westchnieniem wrzucil z powrotem. — Siedzimy tu przez caly czas. A kiedy mowie „caly czas”, to wiem, o czym mowa.

— Ale co konkretnie robicie? — zapytal Vimes.

— Pilnujemy, by wydarzenia nastepowaly.

— A czy one nie nastepuja i tak?

— Zalezy, jakie wydarzenia uznamy za wazne. Jestesmy mnichami historii, panie Vimes. I dbamy o to, zeby ona sie dziala.

— Nigdy o was nie slyszalem, a znam to miasto jak wlasna kieszen.

— Slusznie. A jak czesto pan dokladnie oglada wnetrze swojej kieszeni, panie Vimes? Jestesmy przy Glinianej Alei, zeby juz nie musial sie pan zastanawiac.

— Co? Ci pomyleni mnisi w swoim smiesznym cudzoziemskim budynku miedzy lombardem a sklepem ze starzyzna? Ci, ktorzy tancza na ulicach, wala w bebny i wrzeszcza?

— Brawo, panie Vimes. Zabawne, jak dyskretnie mozna sie przemieszczac, kiedy jest sie pomylonym mnichem, ktory tanczy po ulicach i wali w beben.

— Kiedy bylem jeszcze dzieciakiem, wiekszosc moich ciuchow pochodzila ze sklepu ze starzyzna przy Glinianej Alei — powiedzial Vimes. — Wszyscy kupowali ubrania w sklepie ze starzyzna. Prowadzil go jakis cudzoziemiec z zabawnym imieniem.

— Brat Szum Sni Sen. Nie bardzo oswiecony agent, ale geniusz, jesli idzie o wycene szmat z czwartej reki.

— Koszule tak wytarte, ze widac bylo przez nie swiatlo dnia, i spodnie blyszczace jak szklo… A pod koniec tygodnia polowa tych rzeczy trafiala do lombardu.

— Zgadza sie — przyznal sprzatacz. — Zastawialo sie ubrania w lombardzie, ale nigdy nie kupowalo sie ubran z lombardu, bo pewne Zasady jednak obowiazuja, prawda?

Vimes przytaknal. Kiedy czlowiek znalazl sie na samym dole drabiny, szczeble tkwily juz bardzo blisko siebie, ale och, jak kobiety na nie uwazaly… Na swoj sposob byly dumne jak ksiezne. Czlowiek nie mial wiele, ale mial Zasady. Ubranie moglo byc tanie i stare, ale musialo byc wyprane. Za drzwiami moglo nie byc nic wartego kradziezy, ale prog musial byc wyczyszczony, ze dalo sie z niego jesc obiad, jesli kogos bylo stac na obiad. I nikt nigdy nie kupowal ubran w lombardzie, bo to by znaczylo, ze trafil na samo dno. Nie, ubrania kupowalo sie od pana Sena w sklepie z uzywana odzieza, nie pytajac nigdy, skad je bierze.

— Do mojej pierwszej prawdziwej pracy poszedlem w ubraniu ze sklepu ze starzyzna — powiedzial. — Wydaje sie, ze cale wieki temu.

— Nie — poprawil go sprzatacz. — To bylo w zeszlym tygodniu.

Cisza rozrastala sie jak balon. Jedynym dzwiekiem byl pomruk rozstawionych w sali walcow. Po chwili sprzatacz dodal:

— Musialo to przyjsc panu do glowy.

— Dlaczego? Przez wiekszosc czasu bylem bity, nieprzytomny albo probowalem wrocic do domu! Chcesz powiedziec, ze gdzies tam jestem?

— O tak. I noca to wlasnie pan zapewnil sukces swojemu patrolowi, mierzac z kuszy do niebezpiecznego zloczyncy, ktory atakowal panskiego sierzanta.

Tym razem cisza rozrosla sie jeszcze bardziej. Zdawalo sie, ze wypelnia caly wszechswiat.

W koncu odezwal sie Vimes:

— Nie. To sie nie zgadza. Cos takiego nigdy sie nie zdarzylo. Zapamietalbym. A wiele pamietam z tych pierwszych tygodni pracy.

— Interesujace, prawda? Ale czyz nie jest napisane: „Wiele sie dzieje wydarzen, o ktorych nie mamy pojecia”? Panie Vimes, potrzebna panu krotka wizyta w Ogrodzie Wewnetrznego Spokoju Miasta.

To rzeczywiscie byl ogrod, podobny do wielu innych ogrodow spotykanych w takich okolicach jak Gliniana Aleja. Szara gleba w rzeczywistosci stanowila glownie stary pyl ceglany, zaschniete kocie odchody i na wpol przegnile smieci. Na drugim koncu ogrodu stala trzyoczkowa wygodka. Jak zwykle takie przybytki w ogrodach, zbudowano ja przy bramie na tylna uliczke, zeby ludzie wywozacy nieczystosci nie musieli wchodzic za daleko. Jednak przy tej obracal sie nieduzy kamienny walec, a brame zatrzasnieto na glucho.

Nie docieralo tutaj zbyt wiele porzadnego swiatla. Do takich ogrodow nigdy nie dociera. Maja do dyspozycji tylko swiatlo uzywane, kiedy juz skoncza z nim bogatsi mieszkancy wyzszych domow. Niektorzy hoduja na swoich kawalkach ziemi golebie, kroliki, swinie, niektorzy wbrew wszelkiemu doswiadczeniu sadza jakies warzywa. Ale chyba tylko magiczna fasola moglaby w takim ogrodzie siegnac do prawdziwego slonecznego swiatla.

Mimo wszystko ktos wlozyl w ten ogrod sporo pracy. Wieksza czesc pustego terenu zostala wysypana zwirem roznych rozmiarow, starannie zagrabionym w petle i linie faliste. Tu i tam, najwyrazniej po glebokich przemysleniach, umieszczono pojedyncze kamienie.

Vimes wpatrywal sie w ten skalny ogrod, rozpaczliwie szukajac czegos, co zajeloby mysli.

Zdawalo mu sie, ze widzi, co zaplanowal projektant, tylko ze efekt zostal zmarnowany. Znajdowali sie przeciez w wielkim miescie. Smieci trafialy wszedzie. Glownym sposobem pozbywania sie ich bylo przerzucanie za mur. Wczesniej czy pozniej ktos pewnie je sprzeda, a mozliwe, ze zje.

Mlody mnich starannie grabil zwir. Z szacunkiem poklonil sie sprzataczowi.

Staruszek usiadl na kamiennej lawie.

— Rzuc to, maly, i przynies nam po kubku herbaty, co? — powiedzial. — Dla mnie zielona z maslem jaka, a pan Vimes chce pomaranczowa i wygotowana w bucie murarza, z dwoma kostkami cukru i wczorajszym mlekiem. Zgadza sie?

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату