— Taka lubie — potwierdzil slabym glosem Vimes i usiadl takze.
Sprzatacz odetchnal gleboko.
— A ja lubie budowac ogrody — rzekl. — Zycie powinno byc ogrodem.
Vimes wpatrywal sie tepo w to, co rozposcieralo sie przed nimi.
— No dobrze — powiedzial. — Zwir i kamienie rozumiem, owszem. Szkoda, ze tyle tu smieci. Ale zawsze sie jakos pojawia, prawda…
— Rzeczywiscie — zgodzil sie Lu-Tze. — Sa elementem wzorca.
— Jak to? Stare pudelko po papierosach?
— Tak jest. Reprezentuje zywiol powietrza.
— Kocie kupy?
— Przypominaja nam, ze dysharmonia, podobnie jak koty, przedostaje sie wszedzie.
— Glaby z kapusty? Uzywany sonky[5]?
— Wielce ryzykujemy, zapominajac o roli, jaka w powszechnej harmonii gra to, co organiczne. To, co na pozor przypadkowo zjawia sie w tym wzorcu, jest elementem wyzszej struktury, ktora jedynie niejasno pojmujemy. To bardzo powazny fakt i ma znaczenie dla panskiego przypadku.
— I butelka po piwie?
Po raz pierwszy od ich spotkania mnich zmarszczyl czolo.
— Wie pan, jakis petak zawsze wrzuci taka przez mur, kiedy wraca z knajpy w piatkowa noc. Gdyby to nie bylo zakazane, poczulby sile mojej reki, nie ma co!
— Nie jest elementem wyzszej struktury?
— Mozliwe. I co z tego? Takie numery dzialaja na moje
— Co?
— Musimy stopniowo dojsc do sedna, panie Vimes. Jest pan bystrym czlowiekiem. Nie moge wciaz panu powtarzac, ze wszystko dzieje sie magicznie.
— Naprawde tez tu jestem? W miescie? To znaczy, ten mlodszy ja?
— Oczywiscie. Dlaczego nie? Co to ja… A tak. Zbudowany z bardzo malych elementow, wiec…
— To nie jest dobra pora, zeby sluzyc w strazy! Przypominam sobie! Obowiazuje godzina straznicza, a to dopiero poczatek!
— Malych elementow, panie Vimes — przerwal mu ostro sprzatacz. — Musi pan to wiedziec.
— Och, niech bedzie. Jak malych?
— Bardzo, bardzo malych. Tak malych, ze przejawiaja bardzo dziwaczne zachowania.
Vimes westchnal.
— A ja teraz mam spytac: jakiez to zachowania? Tak?
— Ciesze sie, ze zadal pan to pytanie. Przede wszystkim moga znajdowac sie w wielu miejscach rownoczesnie. Prosze myslec, panie Vimes.
Vimes probowal sie skupic na czyms, co bylo prawdopodobnie odrzuconym opakowaniem po rybie z frytkami, zanurzonym w Nieskonczonosci. Dziwne, ale przy tak wielu strasznych myslach tloczacych sie w jego glowie z ulga przyjal mozliwosc, by zepchnac je na bok i rozwazyc slowa mnicha. Mozg czasem tak sie zachowywal. Vimes pamietal, jak kiedys oberwal nozem i wykrwawilby sie na smierc, gdyby sierzant Angua w pore go nie znalazla, a kiedy tak lezal, odkryl, ze z wielkim skupieniem obserwuje desen na dywanie. Zmysly mowily sobie: zostalo nam jeszcze pare minut, wiec rejestrujmy wszystko w najdrobniejszych szczegolach…
— To niemozliwe — oswiadczyl. — Jesli ta lawa jest zbudowana z masy malutkich elementow, ktore moga byc w wielu miejscach rownoczesnie, jak to sie dzieje, ze nadal tu stoi?
— Dac mu male cygaro! — zawolal uradowany sprzatacz. — To bardzo istotny problem, panie Vimes. A rozwiazanie, wedlug slow opata, jest takie, ze lawa naprawde znajduje sie w wielu miejscach rownoczesnie. Aha, oto nasze herbaty. A zeby mogla znalezc sie w wielu miejscach rownoczesnie, multiwersum zlozone jest z ogromnej liczby alternatywnych wszechswiatow. Gazyliona gazylionow. Najwiekszej liczby, jaka w ogole mozna pomyslec. Kiedykolwiek. Po to, zeby moglo przyjac wszystkie kwanty. Czy mowie za szybko?
— Ach, to — mruknal Vimes. — O tym wiem. To wtedy, kiedy czlowiek podejmie decyzje w tym wszechswiecie, a calkiem inna decyzje w drugim. Na jakims eleganckim przyjeciu slyszalem, jak magowie o tym rozmawiaja… Oni… klocili sie o Chwalebny Dwudziesty Piaty Maja.
— I co mowili?
— No, te stare teorie… Ze wszystko potoczyloby sie inaczej, gdyby rebelianci nalezycie pilnowali bram i mostow, ze nie mozna przelamac oblezenia frontalnym atakiem… Ale tlumaczyli, ze w pewnym sensie wszystko sie gdzies wydarza…
— Uwierzyl im pan?
— Brzmi to jak kompletne
— Jak wtedy, kiedy zabil pan swoja zone?
Sprzataczowi zaimponowal brak reakcji Vimesa.
— To jest proba, zgadza sie?
— Szybko sie pan uczy, panie Vimes.
— Ale mozesz mi wierzyc, ze w jakims innym wszechswiecie przylozylem ci solidnie.
I znowu sprzatacz rzucil mu ten swoj irytujacy usmieszek, sugerujacy, ze wcale mu nie wierzy.
— Nie zabil pan swojej zony — zapewnil. — Nigdzie. To znaczy nigdzie, niezaleznie od wielkosci multiwersum, Sam Vimes, jakim jest obecnie, nie zamordowal lady Sybil. Ale teoria stwierdza jasno, ze jesli cokolwiek moze sie zdarzyc bez naruszania praw fizyki, to musi sie zdarzyc. A jednak nie… Mimo to teoria wielosci wszechswiatow sprawdza sie. Bez niej nikt nie moglby podjac zadnej decyzji.
— No wiec?
— No wiec to, co ludzie robia, ma znaczenie! Ludzie wynajduja inne prawa. To, co robia, jest wazne! Opat byl tym bardzo podniecony. O malo co nie udlawil sie sucharkiem. Wynika z tego, ze multiwersum nie jest nieskonczone i ludzkie wybory sa o wiele bardziej istotne, niz sie wydaje. Swoim postepowaniem ludzie moga zmienic wszechswiat. — Sprzatacz obrzucil Vimesa uwaznym spojrzeniem. — Panie Vimes, mysli pan sobie: cofnalem sie w czasie i niech to demon, pewnie skoncze tu jako ten sierzant, ktory uczy mnie wszystkiego, co umiem. Prawda?
— Zastanawialem sie. Straz w tych czasach dawala robote kazdemu wyrzutkowi z rynsztoka. To z powodu tej godziny strazniczej i szpiegowania. Pamietam Keela. Rzeczywiscie, mial blizne i opaske na oku, ale jestem piekielnie pewny, ze nie byl mna.
— Zgadza sie. Wszechswiat nie dziala w taki sposob. Pan istotnie znalazl sie pod skrzydlami niejakiego Johna Keela, straznika z Pseudopolis, ktory przeniosl sie do Ankh-Morpork, bo tutaj mial dostac lepsza pensje. Byl prawdziwy. Nie byl panem. Ale pamieta pan, czy wspominal, ze w chwile po tym, jak wysiadl z dylizansu, napadlo go dwoch ludzi?
— Do demona… Faktycznie. Jacys rabusie. Stad mial te mo… stad mial blizne. Dobre, tradycyjne ankhmorporskie powitanie. Ale to byl twardy gosc. Rozprawil sie z oboma bez wiekszych klopotow.
— Tym razem bylo ich trzech — oznajmil sprzatacz.
— No, z trojka gorsza sprawa, naturalnie, ale…
— Jest pan policjantem. Sam pan odgadnie, kim byl ten trzeci, panie Vimes.
Vimes nie musial sie nawet zastanawiac. Odpowiedz wyplynela z glebi najczarniejszych podejrzen.
— Carcer?
— Szybko sie zadomowil, to fakt.
— Ten dran siedzial w sasiedniej celi! Powiedzial mi nawet, ze zdobyl jakies pieniadze!
— I obaj tu utkneliscie, panie Vimes. To juz nie jest panska przeszlosc. Nie tak dokladnie. To jest… jakas przeszlosc. A przed nami czeka przyszlosc. To moze byc panska przyszlosc. Ale nie musi. Chce pan teraz wrocic do domu, zostawic tutaj Carcera i zabitego prawdziwego Johna Keela? Tylko ze jesli zdola pan to zrobic, nie bedzie juz zadnego domu. Poniewaz wtedy mlody Sam Vimes nie odbierze przyspieszonego kursu podstaw sluzby policyjnej od przyzwoitego czlowieka. Bedzie pobieral nauki od takich ludzi jak sierzant Stuk, kapral Quirke i mlodszy kapral Colon. A moze przeciez byc jeszcze gorzej. O wiele gorzej.