— I co, komendancie? — zapytal.
— Czy naprawde jestescie takimi… policjantami czasu?
— No, w pewnym sensie.
— Czyli… pilnujecie, zeby wydarzylo sie to, co dobre?
— Nie, nie to, co dobre. To, co wlasciwe — wyjasnil sprzatacz. — Ale prawde mowiac, ostatnio pracujemy glownie nad tym, zeby wydarzylo sie cokolwiek. Kiedys uwazalismy, ze czas jest jak rzeka: mozna powioslowac z pradem, pod prad i wrocic w to samo miejsce. Potem odkrylismy, ze zachowuje sie jak morze, wiec mozna takze plynac na boki. Potem okazalo sie, ze jest jak kula wody, mozna sie przemieszczac takze w gore i w dol. Obecnie uwazamy, ze jest jak… no, jak bardzo wiele zwinietych przestrzeni. Sa tez przeskoki czasowe, zeslizgi czasowe, ludzie przy nim majstruja, zyskujac go albo marnujac… No i sa kwanty, oczywiscie. — Mnich westchnal. — Zawsze te przeklete kwanty. No i jak sie zbierze jedno z drugim, to uwazamy, ze calkiem dobrze sobie radzimy, jesli wczoraj wydarza sie przed jutrem. Pan, panie Vimes, zostal pochwycony w pewne… zdarzenie. Nie mozemy tego naprawic. My nie mozemy. Pan moze.
Vimes wyprostowal sie.
— Nie mam wyboru, prawda? — zapytal. — Jak zwykl mawiac moj dawny sierzant… zajmij sie robota, ktora masz przed soba. — Zawahal sie. — I to mam byc ja, tak? To ja nauczylem mnie wszystkiego, co wiem…
— Nie. Tlumaczylem.
— Nie zrozumialem tego. Ale moze wcale nie musze.
Sprzatacz usiadl.
— Dobrze. A teraz, panie Vimes, wrocimy razem, podam panu troche danych na temat sierzanta i omowimy, o czym z tego wszystkiego powinien sie pan dowiedziec. Potem ustawimy mala petle, zeby mogl pan sobie to przekazac. Tylko zadnych adresow!
— A co sie stanie ze mna? — zainteresowal sie Vimes. — Tym mna, ktory siedzi tu teraz? Ten… no, ten inny ja sobie pojdzie, a ja, ten ja, sam rozumiesz… Co sie stanie?
Sprzatacz przyjrzal mu sie w zamysleniu.
— Wie pan — rzekl — bardzo trudno jest mowic o kwantach, uzywajac jezyka, ktory powstal, zeby jedna malpa mogla przekazac innym malpom, gdzie sa dojrzale owoce. Potem? No wiec bedzie pan. Tyle z pana, ile jest teraz, wiec kto moglby powiedziec, ze to nie pan? To spotkanie stanie sie… tak jakby petla w czasie. W pewnym sensie nigdy sie nie skonczy. W innym bedzie…
— Jak sen — dokonczyl ze znuzeniem Vimes.
Sprzatacz sie rozpromienil.
— Bardzo dobrze! Nie jest to prawda, ale bardzo, bardzo dobre klamstwo!
— Wiesz, mogles zwyczajnie powiedziec mi wszystko — stwierdzil Vimes.
— Nie. Nie potrafilbym powiedziec wszystkiego, a pan, panie Vimes, nie jest w nastroju do takich gier. Natomiast w ten sposob ktos, komu pan ufa, to znaczy pan, przekaze panu tyle prawdy, ile powinien pan poznac. Potem zajmiemy sie na chwile tym, co mlodzi akolici nazywaja „krojeniem i klejeniem”, i pan Vimes wroci na ulice Kopalni Melasy troche madrzejszy.
— A jak chcecie dostarczyc go… mnie z powrotem na posterunek? I nawet nie mysl o tym, ze znow mi podasz jakis napoj.
— Nie. Zawiazemy panu oczy, zakrecimy w miejscu, wybierzemy trase dookola i zaprowadzimy tam pana. Obiecuje.
— Jeszcze jakies rady? — spytal Vimes ponuro.
— Niech pan bedzie soba. Rozejrzy sie. Nadejdzie czas, kiedy spojrzy pan za siebie i zobaczy, ze wszystko to ma sens.
— Doprawdy?
— Nie oklamalbym pana. To bedzie moment perfekcji. Prosze mi wierzyc.
— Ale… — Vimes sie zawahal.
— Tak?
— Musisz wiedziec, ze jesli mam zostac sierzantem Keelem, pojawia sie jeszcze jeden drobny problem. Przypomnialem sobie, jaki to dzien. I wiem, co sie wydarzy.
— Tak — zgodzil sie sprzatacz. — Ja tez wiem. Porozmawiamy o tym?
Kapitan Tilden zamrugal.
— Co sie tutaj stalo? — zapytal.
— Gdzie? — zdziwil sie Vimes, walczac z mdlosciami.
Powracajacy czas pozostawil w nim okropne uczucie, ze w rzeczywistosci jest dwoma roznymi ludzmi, z ktorych zaden nie czuje sie dobrze.
— Rozmyles sie, czlowieku!
— Moze mam juz tego troche dosyc. — Vimes wzial sie w garsc, obaj. — Prosze posluchac, kapitanie. Jestem John Keel. Potrafie tego dowiesc, jasne? Niech mnie pan o cos zapyta. Ma pan moje dokumenty, prawda? Ukradli mi je.
Tilden wahal sie przez chwile. Byl czlowiekiem o umysle tak ociezalym, ze mial spora bezwladnosc; jego mysli z trudem zmienialy kierunek.
— No dobrze. Kto jest komendantem strazy w Pseudopolis? — zapytal.
— Szeryf Macklewheet — odparl Vimes.
— Aha! Blad! Padles juz na pierwszej przeszkodzie, co? W rzeczywistosci, ty glupcze, szeryf Pearlie…
— Hnah, jesli pan pozwoli, sir… — wtracil nerwowo Ryjek.
— Tak? O co chodzi?
— Hnah, bo to naprawde Macklewheet, sir. Pearlie zginal w zeszlym tygodniu. Slyszalem o tym, hnah, w karczmie.
— Po pijanemu wpadl do rzeki — wyjasnil uprzejmie Vimes.
— Tak wlasnie slyszalem, hnah, sir.
Tilden byl wyraznie wsciekly.
— Mogles sie tego dowiedziec, co? — oswiadczyl. — To niczego nie dowodzi.
— Wiec prosze spytac o cos innego. Prosze spytac, co Macklewheet o mnie mowil. — Vimes mial nadzieje, ze dobrze zapamieta odpowiedzi.
— No?
— Powiedzial, ze jestem najlepszym funkcjonariuszem pod jego komenda i zaluje, ze odchodze. Powiedzial, ze mam dobry charakter. Powiedzial, ze chcialby moc mi placic miesiecznie te dwadziescia piec dolarow, ktore mam dostawac tutaj…
— Nigdy ci nie proponowalem…
— Nie. Zaproponowal mi pan dwadziescia, ale teraz, kiedy widzialem, jaki tu panuje balagan, nie wezme ich. — Vimes byl zadowolony: Tilden nie nauczyl sie nawet, jak kontrolowac przebieg rozmowy. — Jesli placi pan Stukowi dwadziescia dolarow, jest panu winien dziewietnascie reszty. Ten czlowiek nie potrafilby rownoczesnie mowic i zuc gumy. I prosze spojrzec na to!
Rzucil na biurko swoje kajdany. Jak magnes sciagnely ku sobie wzrok Ryjka i Tildena.
Niech tam, pomyslal Vimes, wstal i wyjal z rak Ryjka kusze. Wszystko to w jednym ruchu. Jesli czlowiek zachowuje sie pewnie, zyskuje dodatkowa sekunde czy dwie. Pewnosc siebie jest najwazniejsza.
Wystrzelil belt w podloge i oddal kusze.
— Dzieciak potrafilby otworzyc te kajdanki, a obecny tu Ryjek wprawdzie doskonale dba o czystosc aresztu, ale jest calkiem bezuzyteczny jako straznik. Trzeba tu troche wszystkim potrzasnac.
Oparl kostki palcow o blat biurka, a twarz zblizyl na kilka cali do drzacych wasow.
— Dwadziescia piec dolarow albo natychmiast wyjde przez te drzwi.
Bylo to prawdopodobnie zdanie, jakiego nigdy, ale to nigdy nie wymowil zaden wiezien na swiecie.
— Dwadziescia piec dolarow — wymruczal Tilden jak zahipnotyzowany.
— I otrzymam stopien sierzanta sztabowego. Nie sierzanta. Nie mam zamiaru sluchac rozkazow kogos takiego jak Stuk.
— Sierzant sztabowy — powtorzyl zamyslony Tilden.
Vimes zauwazyl w jego glosie nute aprobaty. Tytul brzmial dobrze, wojskowo i nadal wystepowal w