— Prosze sie nie podniecac, panie Vimes — odparl spokojnie Lu-Tze. — Jestem tu, zeby pomoc… waszej laskawosci. A jestem panskim przyjacielem, poniewaz jestem jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory prawdopodobnie uwierzy we wszystko, co pan opowiada o roznych, no, burzach z piorunami i upadkach… tego typu sprawach. A przynajmniej — dodal — jedynym zdrowym na umysle.
Obserwowal, jak Vimes siedzi nieruchomo przez pol minuty.
— Dobrze, panie Vimes — pochwalil. — Myslenie. Cenie je u ludzi.
— To magia, prawda? — zapytal w koncu Vimes.
— Cos w tym rodzaju, rzeczywiscie — przyznal sprzatacz. — Na przyklad przed chwila cofnelismy pana w czasie. Tylko o pare sekund. Zeby nie zrobil pan czegos, czego pozniej by pan zalowal. Ale nie dziwie sie, ze po tym wszystkim, co pana spotkalo, chcialby sie pan na kims wyladowac. My z kolei nie chcemy, by stala sie panu jakas krzywda.
— Co? Jeszcze moment i zlapalbym cie za gardlo!
Sprzatacz usmiechnal sie. To byl rozbrajajacy usmiech.
— Zapali pan?
Siegnal pod szate i wyjal pogniecionego, recznie skreconego papierosa.
— Dziekuje, ale mam swoje… — zaczal odruchowo Vimes.
Dlon znieruchomiala w polowie drogi do kieszeni.
— No tak — rzekl sprzatacz. — Srebrna cygarnica. Prezent slubny od Sybil, prawda? Szkoda, ze zginela.
— Chce do domu — powiedzial Vimes. Wlasciwie szepnal. Przez ostatnie dwanascie godzin nie spal, tylko probowal odzyskac przytomnosc.
Tym razem sprzatacz siedzial w milczeniu. W ciszy turkotaly walce.
— Jest pan policjantem, panie Vimes — rzekl po chwili. — No wiec chcialbym, by pan uwierzyl… przynajmniej na chwile… ze ja rowniez jestem swego rodzaju policjantem. Dobrze? Ja i moi koledzy pilnujemy… zeby wydarzenia nastepowaly. Albo nie nastepowaly. Prosze na razie nie zadawac pytan. Wystarczy, ze pan kiwnie glowa.
Zamiast tego Vimes wzruszyl ramionami.
— Dobrze. No wiec powiedzmy, ze podczas naszego patrolu znalezlismy pana, mozna metaforycznie powiedziec, lezacego w rynsztoku w sobotnia noc i spiewajacego sprosna piosenke o taczkach.
— Nie znam zadnej sprosnej piosenki o taczkach!
Sprzatacz westchnal.
— O jezu? O budyniu? O skrzypcach z jedna struna? To naprawde nie ma znaczenia. W kazdym razie znalezlismy pana daleko od miejsca, gdzie powinien pan byc, i chcielibysmy dostarczyc pana do domu, ale to nie takie latwe, jak moglby pan przypuszczac.
— Cofnalem sie w czasie, tak? To ta przekleta Biblioteka! Wszyscy wiedza, ze tamtejsza magia powoduje dziwne zdarzenia!
— No, owszem. Owszem, to glowna przyczyna. Ale blizsze prawdy jest stwierdzenie, ze zostal pan, hm… wplatany w powazna sytuacje.
— Czy ktos moze odeslac mnie z powrotem? Czy ty mozesz odeslac mnie z powrotem?
— No… — Sprzatacz wygladal na zaklopotanego.
— Jesli wy nie, to magowie potrafia — oswiadczyl Vimes. — Wracam i pojde do nich zaraz rano.
— Pojdzie pan, tak? Chcialbym przy tym byc. To nie sa magowie, ktorymi dowodzi porzadny stary Ridcully, wie pan… Jesli bedzie pan mial szczescie, tylko pana wysmieja. Zreszta nawet gdyby chcieli pomoc, zderza sie z tym samym problemem.
— To znaczy jakim?
— Nie da sie tego zrobic. Jeszcze nie. — Po raz pierwszy w ciagu tej rozmowy sprzatacz wydawal sie zazenowany. — Powazny problem, jaki stoi przede mna, panie Vimes, polega na tym, ze musze powiedziec panu o kilku sprawach, o jakich nie wolno mi panu mowic w zadnych okolicznosciach. Ale jest pan czlowiekiem, ktory nie zazna spokoju, dopoki nie dowie sie o wszystkich faktach. Szanuje to. Zatem… jesli zdradze panu wszystko, czy zechce mi pan poswiecic, no, dwadziescia minut? To moze uratowac panu zycie.
— Zgoda — rzekl Vimes. — Ale co…
— Dobilismy targu — przerwal mu sprzatacz. — Zakreccie nimi, chlopcy!
Turkot wielkich walcow na moment przyspieszyl i Vimes poczul bardzo delikatny wstrzas, wrazenie, jakby cale jego cialo zawibrowalo.
— Dwadziescia minut — rzekl sprzatacz. — Odpowiem na kazde pytanie. A potem, panie Vimes, cofniemy pana o dwadziescia minut z przyszlosci do teraz i przekaze pan sobie to, co pan i ja uznamy, ze powinien pan wiedziec. Prawde mowiac, bedzie to chyba prawie wszystko. Jest pan czlowiekiem, ktory umie dotrzymywac tajemnicy. Zgoda?
— Tak, ale… — zaczal Vimes.
Wirujace walce zmienily nieco ton.
Sam Vimes zobaczyl siebie stojacego na srodku pomieszczenia.
— To ja!
— Zgadza sie — przyznal sprzatacz. — A teraz niech go pan poslucha.
— Witaj, Sam — odezwal sie drugi Vimes, nie patrzac wprost na niego. — Nie widze cie, ale zapewnili mnie, ze ty mozesz mnie widziec. Pamietasz zapach bzu? Myslales o tych, ktorzy odeszli. A potem kazales Willikinsowi oplukac te dziewczyne woda ze szlauchu. I jeszcze, hm… czasami czujesz bol w piersi, co troche cie niepokoi, ale jeszcze nikomu o tym nie powiedziales… To chyba wystarczy. Wiesz, ze jestem toba. No wiec sa pewne sprawy, o ktorych nie moge ci powiedziec. A ja moglem je poznac, bo jestem… — Przerwal i odwrocil glowe, jakby sluchal instrukcji kogos poza scena. — Jestem w zamknietej petli. No… mozna powiedziec, ze jestem dwudziestoma minutami twojego zycia, ktorych sobie nie przypominasz. Pamietasz to…
…wrazenie, jakby cale jego cialo zawibrowalo.
Sprzatacz wstal.
— Nie znosze tego robic — stwierdzil. — Ale jestesmy w swiatyni i mozemy w duzej czesci wytlumic paradoksy. Do roboty, panie Vimes. Teraz powiem panu wszystko.
— Mowiles, ze nie mozesz!
Sprzatacz sie usmiechnal.
— Potrzebuje pan pomocy z tymi kajdankami?
— Co, z tymi starymi capstickami model pierwszy? Nie, wystarczy mi gwozdz i pare minut. Skad sie wzialem w swiatyni?
— Ja pana tu sciagnalem.
— Jak to? Niosles mnie?
— Nie. Szedl pan ze mna. Z zawiazanymi oczami, naturalnie. A kiedy juz pan tu dotarl, podalem panu cos do picia…
— Nie pamietam tego!
— Oczywiscie. Taki byl cel tego napoju. Niezbyt jest mistyczny, ale spelnia swoje zadanie. Nie chcemy przeciez, zeby pan tutaj wracal, prawda? To miejsce utrzymujemy w tajemnicy…
— Grzebaliscie w mojej pamieci? — Vimes zaczal wstawac. — To nie jest…
— Prosze sie nie martwic. Nie ma powodu. Ten napoj… sprawil tylko, ze zapomnial pan pare minut.
— Ile tych minut?
— Tylko kilka, nie wiecej. I mial w sobie ziola. Ziola sa zdrowe. Potem dalismy panu zasnac. Prosze sie nie martwic, nikt nas nie sciga. Nigdy sie nie dowiedza, ze pan zniknal. Widzi pan ten aparat?
Sprzatacz podniosl azurowa skrzynke lezaca przy jego siedzeniu. Miala pasy, jak plecak, a wewnatrz Vimes dostrzegl walec.
— Nazywa sie prokrastynator — wyjasnil mnich. — Jest zmniejszona wersja tych tam… Tych, co wygladaja jak babcina wyzymaczka. Nie chce wchodzic w techniczne szczegoly, ale kiedy wiruje, przemieszcza czas wokol nosiciela. Zrozumial pan, co wlasnie powiedzialem? — Nie!
— No dobrze. To magiczna skrzynka. Teraz lepiej?
— Mow dalej — mruknal Vimes.