Vimes zamknal oczy. Pamietal, jaki byl wtedy naiwny. A Fred… no coz, Fred Colon nie byl taki zly, pod troche sztuczna bojazliwoscia i brakiem wyobrazni… Za to Quirke byl na swoj sposob wrednym sukinsynem. Co do Stuka, no tak, Stuk byl nauczycielem Freda, a uczen nawet sie nie umywal do mistrza. Czego Sam Vimes nauczyl sie od Keela? Zeby byc czujnym, myslec samodzielnie, zachowac w umysle troche miejsca wolnego od Stukow i Quirke’ow tego swiata, i nie wahac sie przed brudna walka, jesli jest konieczna, by jutro takze moc walczyc.
Czesto mial wrazenie, ze dawno juz bylby trupem, gdyby nie…
Spojrzal ostro na mnicha.
— Nie moge powiedziec, panie Vimes — stwierdzil Lu-Tze. — Z powodu kwantow nic nie jest pewne.
— Ale przeciez wiem, ze moja przyszlosc sie wydarzyla, bo w niej bylem!
— Nie, przyjacielu. Mamy tu do czynienia z interferencja kwantowa. To cos dla ciebie znaczy? Nie… No wiec moze ujme to w taki sposob: jest jedna przeszlosc i jedna przyszlosc. Ale dwie terazniejszosci. Jedna, w ktorej pojawiles sie ty i twoj zly przyjaciel, i druga, w ktorej sie nie pojawiliscie. Potrafimy przez kilka dni utrzymac te dwie terazniejszosci biegnace rownolegle. Wymaga to mnostwa czasu roboczego, ale jest mozliwe. Potem znowu zlacza sie w jedno. Jaka nastapi przyszlosc, zalezy od ciebie. Wolelibysmy taka, w ktorej Vimes jest dobrym glina. Nie te druga.
— Przeciez ta przyszlosc juz nastapila! Mowie, ze ja pamietam! Bylem w niej wczoraj!
— Niezly argument. Ale nic nie znaczy — stwierdzil mnich. — Moze mi pan wierzyc. Owszem, zdarzyla sie panu, lecz nawet jesli tak, to moze jednak nie, z powodu kwantow. W tej chwili nie ma w przyszlosci otworu o ksztalcie komendanta Vimesa, w ktory pan sie wpasuje. Przyszlosc jest oficjalnie nieoznaczona. Ale moze przestac byc, jesli zalatwi pan wszystko jak nalezy. Jest pan to sobie winien, komendancie. W tej chwili gdzies tam Sam Vimes uczy sie, jak byc bardzo niedobrym glina. A uczy sie szybko.
Mnich wstal.
— Pozwole panu sie nad tym zastanowic — rzekl.
Vimes skinal glowa, wpatrzony w zwirowy ogrod.
Sprzatacz wycofal sie dyskretnie i wrocil do swiatyni. Przeszedl na druga strone biura. Zdjal z szyi klucz o niezwyklym ksztalcie i wsunal go do zamka niskich drzwi. Otworzyly sie. Przed nim rozblyslo jaskrawe swiatlo slonca. Ruszyl naprzod; jego sandaly opuscily zimna kamienna podloge i stapaly po dobrze udeptanej ziemi w jasny, upalny dzien.
Tak daleko w przeszlosci rzeka plynela innym korytem, a dzisiejsi mieszkancy Ankh-Morpork zdziwiliby sie, widzac, jaka piekna byla siedemset tysiecy lat temu. Hipopotamy wygrzewaly sie na piaszczystej mieliznie wsrod nurtu; wedlug Qu, stawaly sie ostatnio natretne. Nocami ustawial wokol obozowiska niewielkie ogrodzenie temporalne, tak ze kazdy hipopotam, ktory chcialby pomyszkowac miedzy namiotami, z bolem glowy znajdowal sie nagle z powrotem w rzece.
Sam Qu, w szerokim slomkowym kapeluszu od slonca, nadzorowal swoich asystentow w ogrodzonym galeziami terenie. Lu-Tze westchnal, zblizajac sie do niego.
Nastapia eksplozje. Wiedzial o tym.
Nie o to chodzi, ze nie lubil Qu, klasztornego mistrza urzadzen. Czlowiek ten byl mechanicznym odpowiednikiem opata. Opat bral tysiacletnie idee i przepuszczal przez umysl na nowe sposoby, az w rezultacie multiwersum otwieralo sie przed nim niby kwiat. Qu z drugiej strony korzystal ze starozytnej technologii prokrastynatorow, ktore potrafia przechowywac i odzyskiwac czas, i wykorzystywal ja do praktycznych, codziennych zastosowan, takich jak — owszem — odstrzeliwanie ludziom glow. Czegos takiego Lu-Tze staral sie unikac. Ludzkie glowy maja wiele ciekawszych zastosowan.
Gdy Lu-Tze sie zblizyl, zobaczyl rzad radosnych, roztanczonych mnichow sunacych kreta linia po bambusowej makiecie ulicy. Puszczali sztuczne ognie i uderzali w gongi. Kiedy skrecali za rog, ostatni w rzedzie odwrocil sie i w wyciagniete rece slomianego manekina lekko rzucil niewielki bebenek.
Powietrze zamigotalo i postac zniknela z krotkim grzmotem.
— Milo zobaczyc cos, co nie odstrzeliwuje nikomu glowy — zauwazyl Lu-Tze, opierajac sie o pnacze ogrodzenia.
— O… witaj, sprzataczu — odparl Qu. — Tak. Zastanawiam sie, co sie nie udalo. Widzisz, cialo powinno przesunac sie o mikrosekunde naprzod, zostawiajac glowe na miejscu. — Siegnal po megafon. — Dziekuje wszystkim! Zajac miejsca do nastepnego przejscia! Soto, przejmij kierowanie.
Odwrocil sie do Lu-Tze.
— I co?
— Zastanawia sie.
— Wielkie nieba, Lu-Tze! To calkowicie nieautoryzowana akcja! Powinnismy przycinac takie dzikie petle historii, a nie wydatkowac ogromne ilosci czasu, by je podtrzymac!
— Ale ta jest wazna. Jestesmy to winni temu czlowiekowi. To nie jego wina, ze mielismy powazne wstrzasy temporalne akurat wtedy, kiedy spadal przez kopule.
— Dwie linie czasowe biegnace rownolegle! — jeknal Qu. — To niedopuszczalne, sam wiesz. Musze wykorzystywac calkowicie nieprzetestowane techniki.
— Owszem, ale tylko przez kilka dni.
— A co z Vimesem? Czy jest dosc silny? Nie ma zadnego przeszkolenia.
— On odruchowo wraca do bycia glina. A glina to glina, gdziekolwiek sie znajdzie.
— Naprawde nie wiem, dlaczego w ogole cie slucham, Lu-Tze. Naprawde. — Qu spojrzal na teren testow i szybko chwycil megafon. — Nie trzymaj tego w te strone! Mowie, nie trzymaj…
Zagrzmialo. Lu-Tze nawet sie nie obejrzal.
Qu znowu podniosl megafon do ust.
— Trudno, niech ktos pojdzie i sciagnie tu brata Kai. Prosze. Zacznijcie szukac, no… moze ze dwa wieki temu. — I dodal, zwracajac sie do Lu-Tze: — Nawet nie uzywasz tych uzytecznych konstrukcji, ktore, hm… konstruuje.
— Nie musze — odparl sprzatacz. — Mam mozg. Zreszta uzywam przeciez temporalnej toalety, prawda?
— Wygodka, ktora przerzuca odchody dziesiec milionow lat w przeszlosc, to jednak nie byl dobry pomysl, sprzataczu. Zaluje, ze pozwolilem ci sie przekonac.
— Dzieki temu oszczedzamy cztery pensy tygodniowo na chlopakach od wiader Harry’ego Krola, a to nie do pogardzenia. Czyz nie jest bowiem napisane: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze sie miarka”? Poza tym wszystko i tak laduje w wulkanie. Absolutnie higienicznie.
Znow cos eksplodowalo. Qu odwrocil sie i podniosl megafon.
— Nie uderzajcie w tamburyn wiecej niz dwa razy! — huknal. — To ma byc pac-pac-rzut-unik! I uwazajcie, prosze!
Wrocil do sprzatacza.
— Jeszcze najwyzej cztery dni, Lu-Tze — oznajmil. — Przykro mi, ale potem nie ukryje juz tego w papierach. I zdziwie sie, jesli twoj czlowiek zdola to wytrzymac. Wczesniej czy pozniej wplynie to na jego umysl, chocbys uwazal go za nie wiadomo jak twardego. Znalazl sie w niewlasciwym czasie.
— Ale przeciez duzo sie uczymy — upieral sie Lu-Tze. — Wskutek calkowicie logicznego lancucha zdarzen Vimes trafil do przeszlosci, wygladajac calkiem jak Keel. Opaska na oku i blizna! Czy to Przyczynowosc Narracyjna, Imperatyw Historyczny czy zwykly niesamowity przypadek? Czy wracamy do starej teorii o samokorygujacej sie historii? Czy przypadki nie istnieja, jak twierdzi opat? Czy kazdy przypadek to element planu wyzszego poziomu? Bardzo chcialbym sie tego dowiedziec.
— Cztery dni — powtorzyl Qu. — Troche dluzej, a caly ten maly eksperyment wyjdzie na jaw i opat bardzo sie na nas pogniewa.
— Jak sobie zyczysz, Qu — zgodzil sie sprzatacz pokornie.
Pogniewa sie, jesli bedzie musial to wykryc, myslal, wracajac do drzwi stojacych w powietrzu. Wyrazil sie bardzo precyzyjnie. Opat mnichow historii (Ludzi w Szafranie, Nie Ma Takiego Klasztoru… mieli wiele imion) nie mogl pozwalac na cos takiego i dlatego wyraznie zakazal Lu-Tze podobnych dzialan. Dodal rowniez: „Ale gdyby jednak, spodziewam sie, ze wygra Imperatyw Historyczny”.
Sprzatacz wrocil do ogrodu i znalazl Vimesa wpatrzonego w pusta puszke uniwersalnej jedynosci po fasoli.