Duren…

Carcer celowal starannie. Dach budynku MWE stanowil prawdziwy labirynt porzuconego sprzetu, a Marchewa przesuwal sie za podwyzszeniem, na ktorym staly wielkie kule z brazu, znane w calym miescie jako Magiczne Jaja. Uwalnialy nadmiarowa magie, jesli — a raczej kiedy — cos zle poszlo podczas przeprowadzanych w budynku eksperymentow. Osloniety nimi Marchewa nie byl zbyt latwym celem.

Vimes uniosl kusze.

Grom… zagrzechotal. Byl to grzechot gigantycznej zelaznej kostki toczacej sie po schodach bogow — trzask i grzmot, ktory rozdarl niebo na polowy i wstrzasnal budynkiem.

Carcer uniosl glowe i zobaczyl Vimesa.

— Co pan robi, sefie?

Buggy nie odsunal sie od lunety. W tej chwili nawet lomem nie daloby sie go oderwac.

— Nie przeszkadzac, glupie ptaszyska! — mruknal.

W dole obaj ludzie strzelili i obaj chybili, gdyz obaj probowali rownoczesnie strzelac i sie uchylac.

Cos twardego stuknelo Buggy’ego w ramie.

— Co sie dzieje, sefuniu? — Glos byl bardziej natretny.

Gnom sie obejrzal. Za nim stalo kilkanascie liniejacych krukow.

Wygladaly jak starzy ludzie w niedopasowanych czarnych plaszczach. Ptaki z Wiezy Sztuk. Setki pokolen w silnym polu magicznym podnioslo poziom inteligencji tych juz i tak dosc pojetnych istot. Ale choc kruki byly inteligentne, te akurat nie nalezaly do zbyt madrych. Dysponowaly po prostu bardziej upartym rodzajem glupoty. Zreszta czego mozna oczekiwac od ptakow, dla ktorych ekscytujaca panorama miasta w dole jest czyms w rodzaju porannej telewizji?

— Wynocha! — wrzasnal Buggy i wrocil do teleskopu.

Tam uciekal Carcer, Vimes go gonil, a teraz spadl grad…

Przeslonil swiat biela. Stukal o cegly wokol i brzeczal o helm. Kulki gradu, wielkie jak glowa Buggy’ego, odskakiwaly od kamieni i uderzaly od dolu. Przeklinajac i oslaniajac twarz rekami, bombardowany przez rozpadajace sie krysztalowe kule, z ktorych kazda wrozyla bol w przyszlosci, Gnom slizgal sie i sunal po lodowych grudach. Dotarl do przeslonietego bluszczem luku miedzy dwiema malymi wiezyczkami, gdzie juz wczesniej ukryla sie jego czapla. Rykoszetujace zmrozone odlamki nadal wpadaly tu i siekly skore, ale przynajmniej mogl widziec i oddychac. Dziob uklul go mocno w kark.

— A teraz co sie dzieje, sefie?

Carcer wyladowal ciezko na dachu przejscia miedzy holem studenckim a glownymi budynkami. Posliznal sie na dachowkach i zawahal przez moment. Strzala straznika z dolu drasnela go w noge.

Vimes zeskoczyl za nim i wtedy uderzyl grad.

Klnac i slizgajac sie, jeden mezczyzna popedzil za drugim po dachu. Carcer dopadl zarosli bluszczu pnacego sie na dach Biblioteki i wspial sie szybko, rozrzucajac za soba lod.

Gdy znikal juz za krawedzia plaskiego dachu, Vimes zlapal bluszcz. Obejrzal sie, slyszac trzask za plecami — to Marchewa probowal przedostac sie tutaj wzdluz muru z budynku Magii Wysokich Energii. Grad tworzyl wokol niego aureole drobinek lodu.

— Zostan tam! — wrzasnal Vimes.

Wsrod szumu nie uslyszal odpowiedzi Marchewy. Zamachal rekami, ale zesliznela mu sie stopa, wiec znowu chwycil sie bluszczu.

— Zostan tam, do demona! — ryknal. — To rozkaz! Bo spadniesz!

Ruszyl w gore po mokrych, zimnych pnaczach.

Wiatr ucichl. Ostatnie kulki gradu odbily sie od dachowek.

Vimes zatrzymal sie blisko granicy bluszczu, pewnie ustawil stopy w poskrecanych, starych lodygach, po czym siegnal w gore i znalazl mocny uchwyt.

Pchnal sie w gore, wystawiajac lewa reke, pochwycil sunacy ku niemu but i wysuwal sie dalej; Carcer stracil rownowage i upadl. Rozciagnal sie na plecach na sliskim dachu, sprobowal wstac i znow sie posliznal. Vimes wciagnal sie na dach, zrobil krok i poczul, ze rozjezdzaja mu sie nogi. Obaj, on i Carcer, wstali, sprobowali sie ruszyc i upadli jeszcze raz.

Lezac, przestepca trafil Vimesa kopniakiem w ramie i obaj rozjechali sie w przeciwnych kierunkach. Wtedy Carcer odwrocil sie i na czworakach odbiegl za wielka kopule Biblioteki ze szkla i metalu. Zlapal pordzewiala rame, podciagnal sie na nogi i wydobyl noz.

— No chodz, zlap mnie — powiedzial.

Znowu zahuczal grom.

— Wcale nie musze — odparl Vimes. — Wystarczy, ze poczekam.

Przynajmniej dopoki nie odzyskam tchu, pomyslal.

— Dlaczego sie mnie czepiacie? Niby co ja takiego zrobilem?

— Pare morderstw z czyms ci sie kojarzy?

Gdyby urazona niewinnosc byla pieniedzmi, twarz Carcera bylaby warta fortune.

— Nic nie wiem o zadnych…

— Nie mam ochoty na zarty, Carcer. Daj sobie spokoj.

— Wasza laskawosc chce mnie wziac zywcem?

— Wiesz, ze nie chce. Ale ludziom sie wydaje, ze tak bedzie bardziej elegancko.

Po lewej stronie posypaly sie dachowki i zabrzmial glosny stuk, kiedy kusza obleznicza wsparla sie o brzeg sasiedniego dachu. Zza niej wysunela sie glowa Detrytusa.

— Przepraszam, panie Vimes. Ciezko sie wspinac w takim gradzie. Niech sie pan cofnie.

— Pozwoli pan, zeby to cos mnie zastrzelilo? — Carcer odrzucil noz. — Nieuzbrojonego czlowieka?

— Przy probie ucieczki — stwierdzil Vimes.

Ale sytuacja zaczela sie pogarszac. Wyczuwal to.

— Ja? Ja przeciez tylko tu stoje, haha.

No i wlasnie… Ten przeklety smiech jako dodatek do tego pogardliwego grymasu. Zawsze mozna bylo na niego liczyc. Zreszta „haha” nie oddawalo naleznej mu niesprawiedliwosci. Chodzilo raczej o swego rodzaju modulacje glosu, irytujaco protekcjonalnego chichotu, ktory sugerowal, ze wszystko to jest jakos zabawne, tyle ze rozmowca nie zrozumial zartu.

Klopot polegal na tym, ze nie mozna kogos zastrzelic tylko z powodu irytujacego smiechu. A on zwyczajnie stal. Gdyby uciekal, mozna by do niego strzelic. Owszem, strzelalby Detrytus, a choc jego kusza teoretycznie mogla strzelac tak, by tylko zranic, ci zranieni ludzie znajdowaliby sie pewnie w sasiednim budynku.

A Carcer po prostu stal i czekal, obrazajac swiat swoim istnieniem.

Chociaz w rzeczywistosci juz wcale nie czekal. Jednym ruchem wciagnal sie na dolne regiony zbocza bibliotecznej kopuly. Szklane panele — a przynajmniej te szklane panele, ktore przetrwaly grad — zatrzeszczaly w zelaznych ramach.

— Stoj! — krzyknal Vimes. — I zlaz stamtad!

— Ale gdzie moglbym uciec? — Carcer usmiechnal sie do niego. — Czekam tylko, az mnie aresztujecie, prawda? Ho, ho, widze stad twoj dom!

Co jest pod kopula? — myslal Vimes. Jak wysoko siegaja regaly? W Bibliotece sa przeciez wyzsze pietra, prawda? Na przyklad galerie? Ale na pewno z poziomu gruntu mozna spojrzec przez szklana kopule, zgadza sie? Jesli czlowiek jest ostrozny, moze rozhustac sie na brzegu kopuly i przeskoczyc na galerie… To ryzykowne, ale jesli wie, ze i tak bedzie sie hustal…

Przesuwajac sie ostroznie, dotarl na brzeg kopuly. Carcer wspial sie wyzej.

— Ostrzegam cie, Carcer…

— To tylko ekscytacja, panie Laskawosc, haha! Nie mozesz miec pretensji do czlowieka, ktory probuje jak najlepiej spedzic swoje ostatnie minuty wolnosci.

„Widze stad twoj dom…”

Vimes wciagnal sie na kopule. Carcer zaklaskal.

— Brawo, wasza Vimesowosc — rzucil i wspial sie blizej wierzcholka.

— Nie denerwuj mnie, Carcer, bo zle to sie dla ciebie skonczy!

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату