troche pogmeram, to jakof fobie poukladam wiekfofc rzeczy…

W tym momencie wyobraznia Vimesa odmowila dalszych dzialan.

— Dziekuje ci, Igorze — zdolal odpowiedziec bez drzenia glosu. — Ale pani Content jest bardzo doswiadczona akuszerka.

— Jefli pan tak twierdzi, sir… — odparl Igor, lecz zwatpienie dzwieczalo w jego slowach.

— Musze juz isc — oswiadczyl Vimes. — Czeka mnie dlugi dzien…

Zbiegl po schodach, rzucil list Colonowi, skinal na Marchewe i szybkim krokiem ruszyli do palacu.

Gdy tylko drzwi sie zamknely, jeden ze straznikow uniosl glowe znad biurka, przy ktorym zmagal sie z raportem i trudem zapisania — jak to u policjantow — tego, co powinno sie wydarzyc.

— Sierzancie?

— Tak, kapralu Ping?

— Dlaczego niektorzy z was nosza fioletowe kwiatki, sierzancie?

Nastapila subtelna zmiana w atmosferze, wyssanie dzwieku wywolane uwaznym nasluchiwaniem wielu par uszu. Wszyscy funkcjonariusze w pokoju przestali pisac.

— Bo wie pan, sierzancie — ciagnal Ping — widzialem, ze pan, Reg i Nobby nosiliscie je w zeszlym roku o tej porze, wiec pomyslalem, ze moze wszyscy powinnismy…

Ping sie zajaknal. Zwykle przyjazne oczy sierzanta Colona zmruzyly sie nagle, przesylajac jasne ostrzezenie: moj chlopcze, stapasz po cienkim lodzie, ktory zaczyna trzeszczec…

— No bo moja gospodyni ma ogrod i moglbym szybko podskoczyc i sciac… — ciagnal Ping w nietypowym dla siebie usilowaniu samobojstwa.

— Chcialbys dzisiaj nosic bez, tak? — zapytal Colon cicho.

— To znaczy, gdyby pan chcial, to moglbym…

— A byles tam? — Colon wstal z takim rozmachem, ze przewrocil krzeslo.

— Spokojnie, Fred — mruknal Nobby.

— Przeciez ja nie… — zaczal Ping. — To znaczy… gdzie bylem, sierzancie?

Colon oparl sie o blat i przysunal swa okragla, poczerwieniala twarz na cal od nosa Pinga.

— Skoro nie wiesz, gdzie bylo to „tam”, to tam nie byles — oswiadczyl tym samym cichym glosem. Znow sie wyprostowal. — A teraz ja i Nobby wychodzimy. Spocznij, Ping.

— E…

To nie byl dobry dzien dla kaprala Pinga.

— Tak? — rzucil Colon.

— No bo… regulamin, sierzancie. Pan jest najwyzszy stopniem, a ja jestem dzisiaj funkcjonariuszem dyzurnym. Inaczej bym nie pytal, ale… Jesli pan wychodzi, sierzancie, musi mi pan powiedziec, dokad pan idzie. Rozumie pan, na wypadek gdyby ktos chcial sie z panem skontaktowac. Musze to zapisac w dzienniku. Piorem i w ogole… — dodal.

— Wiecie, jaki dzis dzien, Ping? — spytal Colon.

— No… dwudziesty piaty maja, sierzancie.

— A wiecie, Ping, co to oznacza?

— No…

— Oznacza — wtracil Nobby — ze kazdy tak wazny, ze moze spytac, dokad idziemy…

— …wie, dokad poszlismy — dokonczyl Fred Colon.

Drzwi zamknely sie za nimi z trzaskiem.

Cmentarz pod wezwaniem Pomniejszych Bostw sluzyl ludziom, ktorzy nie wiedzieli, co bedzie potem. Nie mieli pojecia, w co wierza, czy istnieje zycie po smierci, a czesto tez co ich zabilo. Szli przez zycie uprzejmie niepewni, az w koncu chwytala ich pewnosc najwieksza ze wszystkich. Wsrod miejsc spoczynku w miescie ten cmentarz odpowiadal szufladzie oznaczonej „Rozne”; ludzie lezeli tutaj we wspanialym oczekiwaniu na nic specjalnego.

Tutaj chowano wiekszosc straznikow. Po kilku latach policjanci przekonywali sie, ze nawet w ludzi ciezko im uwierzyc, a co dopiero w cos, czego nie widac.

Przynajmniej raz nie padalo. Lekki wiatr szelescil okopconymi topolami przy murze.

— Powinnismy przyniesc jakies kwiaty — zauwazyl Colon, kiedy szli przez wysoka trawe.

— Moge zwinac troche z paru swiezych grobow, sierzancie — zaproponowal Nobby.

— To nie jest cos, co chcialbym od ciebie uslyszec w takiej chwili, Nobby — upomnial go surowo Colon.

— Przepraszam, sierzancie.

— W takiej chwili czlowiek powinien myslec o swojej duszy niesmiertelnej wi-za-wi nieskonczonej i poteznej rzeki, ktora jest historia. Tym bym sie zajal na twoim miejscu.

— Racja, sierzancie. Tak zrobie. I widze, ze ktos juz sie tym zajmuje.

Pod murem rosly krzaki bzu. To znaczy, kiedys w przeszlosci ktos posadzil tu bez, ktory wyrosl — jak to bez — w setki gietkich pedow. W rezultacie to, co bylo dawniej jedna lodyga, zmienilo sie w gaszcz. Kazda galazke pokrywaly bladoliliowe kwiaty.

Pod splatana roslinnoscia wciaz widac bylo groby. A przed nimi stal Gardlo Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej pechowy biznesmen w Ankh-Morpork. I mial galazke bzu na kapeluszu.

Zauwazyl dwoch straznikow i skinal im glowa. Oni skineli mu w odpowiedzi. Potem we trzech staneli obok siebie, patrzac na siedem grobow. Tylko jeden z nich byl dobrze utrzymany. Marmurowy nagrobek lsnil, oczyszczony z mchu, trawe przystrzyzono, kamienne obramowanie az sie skrzylo.

Mech porosl drewniane tabliczki szesciu pozostalych, ale ktos wyczyscil te na srodkowym, odslaniajac imie:

JOHN KEEL

A pod spodem, wyryty przez kogos, kto zadal sobie sporo trudu, widnial napis

Jakze sie wznosza

Na grobie lezal duzy wieniec bzu zwiazanego fioletowa wstazka. A na nim, takze obwiazane kawalkiem fioletowej wstazki — jajko.

— Pani Palm, pani Battye i kilka dziewczat juz tu bylo — wyjasnil Dibbler. — I oczywiscie madame zawsze pilnuje, zeby nie zapomniec o jajku.

— To milo, ze pamietaja — uznal sierzant Colon.

Stali w milczeniu. Nie nalezeli do ludzi, ktorych slownictwo jest dostosowane do takich chwil. Po pewnym czasie Nobby uznal jednak, ze nalezy cos powiedziec.

— Dal mi kiedys lyzke — oznajmil, zwracajac sie ogolnie w powietrze.

— Tak, wiem — odparl Colon.

— Tato zwinal mi ja, kiedy wyszedl z wiezienia, ale to byla moja lyzka — ciagnal Nobby. — Dla dzieciaka wiele znaczy taka wlasna lyzka.

— To wlasnie on pierwszy raz awansowal mnie na sierzanta — dodal Colon. — Wywalili mnie potem, oczywiscie, ale wiedzialem, ze to potrafie. To byl dobry glina.

— Kupil ode mnie pasztecik, w pierwszym tygodniu, jak tylko zaczynalem — dodal Dibbler. — I zjadl caly. Niczego nie wyplul.

Znowu nastalo milczenie…

Po chwili sierzant Colon odchrzaknal, dajac sygnal, ze swego rodzaju odpowiedni moment wlasnie dobiegl konca. Nastapilo ogolne rozluznienie miesni.

— Wiecie, powinnismy przyjsc tu kiedys z nozem ogrodniczym i oczyscic te zarosla — uznal Colon.

— Zawsze pan to mowi, sierzancie, rok w rok, i nigdy nic nie robimy — zauwazyl Nobby, kiedy juz odchodzili.

— Gdybym dostawal dolara za kazdy pogrzeb gliniarza, w jakim tu uczestniczylem — stwierdzil Colon — to mialbym… dziewietnascie dolarow i piecdziesiat pensow.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×