Vimes przyzwyczail sie juz do roznych szalencow — takich, ktorzy zachowuja sie calkiem normalnie az do chwili, gdy nagle wstana i pogrzebaczem rozwala glowe komus, kto za glosno wydmuchal nos. Ale Carcer byl inny. Mial dwie osobowosci, lecz nie byly w konflikcie, raczej wspolzawodniczyly ze soba. Na obu ramionach siedzialy mu demony i zachecaly sie wzajemnie do dzialania.
A przy tym… caly czas sie usmiechal, z sympatia i wesolo. I zachowywal sie jak drobny zlodziejaszek, ktory zarabia na marne zycie, handlujac zlotymi zegarkami, ktore po tygodniu zielenieja. Wydawal sie przekonany, ale to calkowicie przekonany, ze nigdy nie zrobil nic zlego. Nawet stojac wsrod trupow, z krwia na rekach i kradziona bizuteria w kieszeniach, pytalby z wyrazem urazonej niewinnosci: „Ja? Co ja takiego zrobilem?”.
W dodatku mozna mu bylo uwierzyc… dopoki czlowiek nie spojrzal w te bezczelnie wesole oczy i nie zobaczyl spogladajacych z glebi demonow…
…tylko ze nie nalezalo patrzec mu w oczy zbyt dlugo, gdyz to oznaczalo, ze czlowiek nie uwazal na jego rece, a przez ten czas jedna z nich trzymala noz.
Przecietni gliniarze nie radzili sobie z kims takim. Spodziewali sie, ze ludzie, otoczeni przez przewazajace sily, raczej sie poddadza, sprobuja dogadac, a przynajmniej przestana sie ruszac. Nie oczekiwali, ze ktos zabije z powodu zegarka za piec dolarow (zegarek za sto dolarow to juz calkiem inna sprawa — w koncu zyli w Ankh- Morpork).
— Czy Wrecemocny byl zonaty? — zapytal.
— Nie, sir. Mieszkal z rodzicami przy Nowej Szewskiej.
Rodzice, pomyslal Vimes. Jeszcze gorzej.
— Ktos ich juz zawiadomil? Tylko mi nie mow, ze Nobby. Nie chcemy przeciez powtarzac tego idiotyzmu z „Zaloze sie o dolca, ze jest pani wdowa Jackson”.
— Ja tam poszedlem, sir. Gdy tylko dostalismy wiadomosc.
— Dziekuje. Jak to przyjeli?
— No… z powaga, sir.
Vimes jeknal w duchu. Mogl sobie wyobrazic ich twarze.
— Napisze do nich oficjalny list — zdecydowal, otwierajac szuflade biurka. — Niech ktos go zaniesie, dobrze? I powie, ze pozniej sam sie zjawie. Moze to nie jest wlasciwa pora… — Nie, zaraz, to przeciez krasnoludy. A krasnoludy nie lekcewaza kwestii finansowych. — Nie tak. Niech powie, ze dostarczymy wszystkie szczegoly renty po nim i tak dalej. Zginal na sluzbie… no, prawie. To oznacza dodatkowa premie. Wszystko sie dodaje… — Pogrzebal w szafce. — Gdzie jego akta?
— Tutaj, sir. — Marchewa wreczyl mu teczke. — Mamy byc w palacu o dziesiatej, sir. Komitet Strazy Miejskiej. Ale na pewno zrozumieja — dodal szybko, widzac mine Vimesa. — Pojde sprzatnac szafke Wrecemocnego, sir. Sadze, ze chlopcy zrobia skladke na kwiaty i reszte…
Gdy kapitan wyszedl, Vimes pochylil sie nad czysta kartka firmowego papieru. Akta… musial zagladac do tych nieszczesnych akt… Ale ostatnio mieli tylu straznikow…
Skladka na kwiaty. I trumne. Nie wolno zapominac o swoich. Sierzant Dickins to powtarzal wiele lat temu…
Vimes nie radzil sobie ze slowami, zwlaszcza takimi do zapisania. Kilka razy zajrzal jednak do teczki, zeby odswiezyc sobie pamiec, i spisal najlepsze, co mu przyszlo do glowy.
To byly dobre slowa, a takze — mniej wiecej — prawdziwe. Ale szczerze mowiac, Wrecemocny byl zwyczajnym przyzwoitym krasnoludem, ktoremu placili za bycie glina. Zaciagnal sie, bo w tych czasach wstapienie do strazy bylo niezlym wyborem kariery. Straz placila niezle, dawala sensowna emeryture i doskonala opieke medyczna tym, ktorym wystarczalo sily woli, by poddac sie zabiegom Igora w piwnicy. A po okolo roku wyszkolony w Ankh-Morpork straznik mogl wyjechac z miasta i dostac prace w strazy gdzie indziej, na calych rowninach, a do tego natychmiastowy awans. Tak dzialo sie bez przerwy. Nazywali ich Samsi — nawet w miejscach, gdzie nigdy nie slyszeli o Samie Vimesie. Sams oznaczal straznika, ktory potrafi myslec bez poruszania ustami, nie bierze lapowek — w kazdym razie nieczesto, a i wtedy tylko na poziomie piwa i paczkow, co nawet Vimes uznawal za smar pozwalajacy sprawom gladko sie toczyc — i, ogolnie biorac, godnego zaufania. Przynajmniej dla danej wartosci „zaufania”.
Tupot biegnacych nog sugerowal, ze sierzant Detrytus prowadzi najnowszych rekrutow z porannej przebiezki. Vimes slyszal piosenke, jakiej Detrytus ich nauczyl. Nietrudno bylo odgadnac, ze ulozyl ja troll.
— Koniec spiewu!
— Raz! Dwa!
— Koniec spiewu!
— Duzo! Mnostwo!
— Koniec spiewu!
— E…Co?
Vimesa ciagle irytowalo, ze maly osrodek szkoleniowy w starej fabryce lemoniady wypuszczal tylu straznikow, ktorzy wyjezdzali z miasta, jak tylko zakonczyli okres probny. Ale mialo to swoje zalety. Samsi sluzyli prawie po granice Uberwaldu, a wszyscy szybko sie wspinali po drabinach awansow. Pomagalo pamietanie ich imion, a takze pamietanie, ze nosiciele tych imion zostali nauczeni, by mu salutowac. Meandry i zakola polityki oznaczaly czesto, ze miejscowi wladcy nie rozmawiali ze soba, ale Samsi — przez wieze semaforowe — rozmawiali przez caly czas.
Konczyl juz list, kiedy ktos zapukal do drzwi.
— Prawie gotowy! — zawolal.
— To ja, fir — oznajmil funkcjonariusz Igor, zagladajac do srodka. I dodal: — Igor, sir.
— Tak, Igorze? — zapytal Vimes.
Zastanowil sie juz nie pierwszy raz, po co przedstawia sie ktos, kto ma szwy dookola glowy[1].
— Chce tylko powiedziec, fir, ze moglem postawic mlodego Wrecemocnego na nogi, fir — oswiadczyl Igor z wyrzutem.
Vimes westchnal. Twarz Igora wyrazala troske z pewna sugestia rozczarowania. Nie pozwolono mu na wykonywanie swej… sztuki. Oczywiscie, ze byl rozczarowany.
— Juz rozmawialismy na ten temat, Igorze. To nie to samo co przyszyc z powrotem noge. A krasnoludy absolutnie sie temu sprzeciwiaja.
— Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, fir. Jestem wyznawca filozofii naturalnej! A on byl jeszcze cieply, kiedy go przyniesli…
— Takie sa zasady, Igorze. Ale dziekuje ci. Wiemy, ze serce masz we wlasciwym miejscu…
— Serca we wlasciwych miejscach, sir — poprawil go Igor.
— O to mi wlasnie chodzilo — zapewnil Vimes, nie wahajac sie ani przez moment, tak jak Igor nigdy sie nie wahal.
— Och… No trudno, sir. — Igor zrezygnowal. Odczekal chwile, nim zapytal: — Jak sie czuje lady Sybil, sir?
Vimes sie tego spodziewal. To straszne, kiedy umysl robi wlascicielowi cos takiego, ale jego umysl zaprezentowal mu juz idee Igora i Sybil w tym samym zdaniu. Nie to, ze Vimes Igora nie lubil. Wrecz przeciwnie. Paru straznikow patrolujacych w tej chwili ulice nie mialoby nog, gdyby nie geniusz Igora przy igle. Ale…
— Swietnie. Czuje sie swietnie — zapewnil.
— No bo slyszalem, ze pani Content sie troche niepo…
— Igorze, sa pewne dziedziny, w ktore… Sluchaj, czy ty w ogole wiesz cokolwiek o… o kobietach i dzieciach?
— Nie tak dokladnie, sir, ale przekonalem sie, ze jak juz kogos poloze na stole i troche w nim, no wie pan,