— O czym on mowi, Stibbons? — zapytal kacikiem ust.
— Jest pan, no… niedostatecznie ubrany, nadrektorze.
— Co? Mam przeciez kapelusz, prawda?
— No tak, nadrektorze…
— Kapelusz = mag, mag = kapelusz. Cala reszta to fatalaszki. Zreszta nie mam watpliwosci, ze wszyscy tu jestesmy ludzmi swiatowymi… — Ridcully rozejrzal sie i po raz pierwszy dostrzegl pewne cechy straznikow. — I krasnoludami swiatowymi… ach, i trollami swiatowymi, naturalnie… a takze… kobietami swiatowymi, jak widze… ehm… — Nadrektor zamilkl na chwile. — Panie Stibbons…
— Tak, nadrektorze?
— Bedzie pan uprzejmy pobiec do moich pokojow i przyniesc stamtad moja szate?
— Oczywiscie, nadrektorze.
— A tymczasem prosze mi pozyczyc swoj kapelusz…
— Ale przeciez nosi pan juz wlasny kapelusz, nadrektorze — zauwazyl Myslak.
— W istocie, w istocie… — przyznal Ridcully, usmiechajac sie nieruchomo. — Ale teraz, panie Stibbons, i to natychmiast, chcialbym, aby pan, w samej rzeczy, pozyczyl, to znaczy mnie pozyczyl swoj kapelusz, jesli moge prosic.
— Och… — westchnal Myslak. — No… tak.
Kilka minut pozniej dokladnie umyty, przyzwoity i ubrany nadrektor stal na samym srodku Biblioteki i spogladal na uszkodzona kopule. Obok niego Myslak Stibbons — ktory z jakiegos powodu postanowil chwilowo zrezygnowac z kapelusza, choc otrzymal go z powrotem — przygladal sie ponuro kilku magicznym instrumentom.
— Zupelnie nic? — spytal Ridcully.
— Uuk — powiedzial bibliotekarz[4].
— Wszedzie szukales?
— W tej bibliotece nie mozna szukac „wszedzie”, nadrektorze — przypomnial Myslak. — Zajeloby to wiecej czasu, niz realnie moze zaistniec. Ale wszystkie rzeczywiste polki tak, naturalnie. Hm.
— Co to znaczy „hm”, sir, jesli wolno spytac? — zapytal Myslaka Marchewa.
— Rozumie pan, ze to magiczna biblioteka? A to oznacza, ze nawet w zwyklych okolicznosciach nad polkami wystepuja obszary o wysokim potencjale magicznym.
— Bylem tu juz kiedys — przypomnial Marchewa.
— W takim razie wie pan, ze czas w bibliotekach jest… jakby bardziej elastyczny? A wobec dodatkowej energii z burzy jest mozliwe, ze…
— Chce pan powiedziec, ze przeniosl sie w czasie? — przerwal straznik.
Myslak byl pod wrazeniem. Nie wychowano go w wierze, ze straznicy bywaja bystrzy. Staral sie jednak tego nie okazywac.
— Gdyby to bylo takie proste… — Westchnal. — Jednakze, hm, wydaje sie, ze blyskawica dodala losowa skladowa boczna…
— Co takiego? — spytal Ridcully.
— Chce pan powiedziec, ze w czasie i w przestrzeni? — odgadl Marchewa.
Myslak zaczynal tracic rownowage. Niemagowie nie powinni byc tacy szybcy.
— Nie… dokladnie… — powiedzial i poddal sie. — Musze nad tym jeszcze popracowac, nadrektorze. Niektore z odczytow, jakie tu uzyskalem, w zaden sposob nie moga byc poprawne.
Vimes wiedzial, ze sie obudzil. Byl swiadomy ciemnosci, deszczu i strasznego bolu na twarzy.
Potem na karku zaplonelo jeszcze jedno ognisko bolu. Pojawilo sie uczucie, ze ktos ciagnie go w te i w tamta strone.
I wreszcie blysnelo swiatlo.
Widzial je przez zamkniete powieki. W kazdym razie przez lewa. Po drugiej stronie twarzy nie dzialo sie nic procz bolu. Nie otwieral oka, za to wytezyl sluch.
Ktos sie poruszal. Brzeknal metal. Zabrzmial kobiecy glos:
— Obudzil sie.
— Jestes pewna? — spytal glos meski. — Skad wiesz?
— Bo umiem poznac, kiedy mezczyzna spi.
Vimes otworzyl oko. Lezal na lawie czy jakims stole. Obok niego stala mloda kobieta; jej suknia, zachowanie, sposob opierania sie o sciane wystarczyly policyjnemu umyslowi Vimesa do szybkiej kwalifikacji: szwaczka, ale jedna z tych madrzejszych. Mezczyzna mial dlugi czarny fartuch i zabawny miekki kapelusz, a kwalifikacja brzmiala: Ratunku! Jestem w rekach lekarza!
Usiadl natychmiast.
— Sprobuj mnie chocby dotknac, a oberwiesz! — krzyknal i chcial spuscic nogi ze stolu. Polowa glowy stanela w ogniu.
— Na twoim miejscu bym sie tak nie szarpal — rzekl lekarz i delikatnie pchnal go na plecy. — To bylo paskudne ciecie. I nie dotykaj opatrunku!
— Ciecie? — zdziwil sie Vimes. Musnal palcami sztywna tkanine opaski na oku. Wspomnienia sie polaczyly. — Carcer! Ktos go dorwal?
— Ten, kto cie napadl, uciekl.
— Po takim upadku? Musial przynajmniej utykac! Sluchajcie, musze…
I wtedy dopiero zauwazyl wszystkie pozostale elementy. Przez caly czas odbieral sygnaly o nich, ale dopiero teraz jego podswiadomosc przedstawila pelna liste.
Nie mial na sobie wlasnego ubrania…
— Co sie stalo z moim mundurem? — zapytal. I spostrzegl skierowany do lekarza grymas kobiety, stwierdzajacy wyraznie: A nie mowilam?
— Ten, kto cie napadl, rozebral cie do kalesonow i zostawil na ulicy — wyjasnila. — Znalazlam ci jakies rzeczy u siebie. Zadziwiajace, co ludzie czasem zostawiaja.
— Kto zabral moj pancerz?
— Nigdy nie znam nazwisk — odparla kobieta. — Ale widzialam kilku uciekajacych mezczyzn, ktorzy cos niesli.
— Zwykli zlodzieje? Zostawili pokwitowanie?
— Nie! — zasmiala sie. — A powinni?
— Czy my tez mozemy zadawac pytania? — wtracil lekarz, skladajac narzedzia.
Nic tu sie nie zgadzalo…
— No wiec, znaczy… bardzo dziekuje. Tak — rzekl Vimes.
— Jak sie nazywasz?
Dlon Vimesa zatrzymala sie w polowie drogi do twarzy.
— Chcesz powiedziec, ze mnie nie znacie?
— A powinnismy? — zdziwil sie lekarz.
Nic sie nie zgadzalo…
— Jestesmy w Ankh-Morpork, prawda?
— No tak… — Lekarz zwrocil sie do kobiety. — Rzeczywiscie oberwal w glowe, ale nie sadzilem, ze az tak mocno…
— Trace tu czas — uznala kobieta. — Kim jestes?
Wszyscy w miescie znali przeciez Vimesa… A juz na pewno Gildia Szwaczek. Lekarz tez nie wygladal na glupca. Moze wiec chwila nie byla odpowiednia dla calkowitej szczerosci. Mogl sie znalezc w miejscu, gdzie policjant nie jest tym, kim dobrze jest byc. Bycie Vimesem moze sie okazac niebezpieczne, a w tej chwili nie mial dosc sil, by sobie z tym poradzic.
— Keel — odparl.
To nazwisko samo wpadlo mu do glowy, dryfowalo tuz pod powierzchnia mysli przez caly dzien, od bzu.
— Tak, akurat… — Kobieta sie usmiechnela. — Wymyslisz jeszcze imie?
— John — oswiadczyl Vimes.