— No dobra, pewno syscy wicie, co sie dzieje — oznajmil niebiesko-czerwonej publicznosci, przygladajacej mu sie ze wszystkich stron. — To nie jest zwyklo buza. Zimists znaloz wielko ciut wiedzme… Zaro, uspokojcie sie.
Odczekal, az ucichna krzyki i pobrzekiwanie mieczami. Potem mowil dalej.
— Nie mozemy za nio walcyc z zimistsem. To nie naso sciezka! Nie mozemy jej psejsc zamiast niej. Ale wiedzma wiedzm poslala nos na inno sciezke. Sciezke mrocno i niebezpiecno.
Zabrzmialy okrzyki. Przynajmniej to sie Feeglom spodobalo.
— Dobra! — stwierdzil Rob z zadowoleniem. — Tera dojcie mi Bohatera!
Rozlegly sie smiechy, a Duzy Jan, najwyzszy z Feeglow, zawolal:
— To za sybko! Storcylo cosu ino na pare lekcji z bohaterowania! Z niego ciagle jesce takie wielkie nic!
— Bedzie Bohaterem dla wielkiej ciut wiedzmy i koniec — odparl surowo Rob. — A tera rusoc, syscy jak stojom. Do kredowej dziury! Wykopiecie mu tunel do Podziemnego Swiata!
To musi byc zimistrz, mowila sobie Tiffany Obolala, stojac przed ojcem w lodowatym domu na farmie. Czula go tam, na zewnatrz. To nie byla normalna pogoda, nawet w srodku zimy, a przeciez nadeszla juz wiosna. Rzucal jej wyzwanie. A moze to jakas gra? Z zimistrzem trudno powiedziec.
Tylko ze to nie moze byc gra, poniewaz umieraja owce, myslala Tiffany. Mam dopiero trzynascie lat, a moj ojciec i jeszcze wielu innych starszych ode mnie ludzi chce, zebym cos z tym zrobila. Nie potrafie. Zimistrz znow mnie odnalazl. I teraz jest tutaj, a ja jestem za slaba.
Byloby latwiej, gdyby chcieli mnie straszyc, ale oni prosza. Ojciec jest szary na twarzy z troski — i prosi mnie. Ojciec mnie prosi.
Och, nie… Zdejmuje kapelusz. Zdejmuje kapelusz, bo chce ze mna porozmawiac!
Im sie wydaje, ze magia przychodzi za darmo, wystarczy mi pstryknac palcami. Ale jesli teraz nie potrafie tego dla nich zrobic, to co ze mnie za czarownica? Nie moge im pokazac, ze sie boje. Czarownicom nie wolno sie bac.
I to przeciez moja wina. To ja, ja to wszystko zaczelam. I teraz musze skonczyc.
Pan Obolaly odchrzaknal.
— No, tego… Gdybys mogla… tak jakby, no… zaczarowac, zeby to przeszlo… Dla nas…
Wszystko w pokoju bylo szare, gdyz swiatlo z okien wpadalo przez snieg. Nikt nie tracil czasu na odgarnianie tych potwornych zwalow z domow mieszkalnych. Kazdy, kto mogl utrzymac lopate, potrzebny byl gdzie indziej, a i tak brakowalo ludzi. Wiekszosc nie spala cala noc, przeganiajac stada roczniakow, starajac sie ochraniac mlode owce… w ciemnosci, wsrod sniegu…
Jej sniegu. To byla wiadomosc dla niej. Wyzwanie. Przywolanie.
— Dobrze — powiedziala. — Zobacze, co moge zrobic.
— Dobra dziewczynka. — Ojciec usmiechnal sie z ulga.
Nie, wcale nie dobra dziewczynka, pomyslala Tiffany. Ja to na nas sprowadzilam.
— Musicie rozpalic wielkie ognisko przy szopach — powiedziala. — Chodzi mi o wielki ogien, rozumiecie? Rzuccie tam wszystko, co sie pali. I musicie go podtrzymywac. Bedzie probowal zgasnac, ale wy musicie go podtrzymac. Dorzucajcie paliwa, cokolwiek by sie dzialo. Ogien nie moze zgasnac!
Postarala sie, by ostatnie „nie” zabrzmialo glosno i przerazajaco. Nie chciala, zeby ludzie mysleli o innych sprawach. Wlozyla ciezki plaszcz z brazowej welny, ktory uszyla dla niej panna Spisek, i chwycila wiszacy na drzwiach czarny spiczasty kapelusz. W kuchni rozleglo sie cos w rodzaju choralnego sapniecia, a niektorzy sie cofneli. Potrzeba nam czarownicy, potrzeba nam czarownicy teraz, ale tez wolimy trzymac sie od niej z daleka…
Taka magia kryla sie w spiczastym kapeluszu. To bylo cos, co panna Spisek nazywala „boffo”.
Tiffany Obolala weszla w waski korytarz wykopany przez zasypane sniegiem podworze, gdzie zaspy lezaly wysokie na podwojny wzrost czlowieka. Tak gleboki snieg chronil przynajmniej od wiatru, ktory wydawal sie niesc chmary nozy.
Droge doprowadzono az do wybiegu, ale nie bylo to latwe. Kiedy wszedzie lezy pietnascie stop sniegu, jak mozna go odgarnac? Dokad mozna go odgarnac?
Czekala przy wozowni, a mezczyzni cieli sniezne sciany. Byli potwornie zmeczeni — kopali juz od wielu godzin.
Teraz wazne jest…
Bylo wiele waznych spraw. Wazne, by wygladac na spokojna i pewna siebie, wazne, by zachowac jasny umysl, i wazne, by sie nie zdradzic, ze ze strachu prawie zmoczyla majtki…
Wyciagnela przed siebie reke, schwytala sniezny platek i przyjrzala mu sie uwaznie. Nie byl taki zwyczajny, o nie — to jeden z tych specjalnych. To paskudne. Draznil sie z nia. Teraz potrafila go nienawidzic. Nigdy wczesniej go nie nienawidzila. Ale zabijal owce.
Zadrzala i mocniej otulila sie plaszczem.
— Taki jest moj wybor — wychrypiala. Jej oddech zmienial sie w obloki pary. Odkaszlnela i zaczela jeszcze raz. — Taki jest moj wybor. Jesli jest za to cena, postanawiam zaplacic. Jesli smierc jest ta cena, moge zycie stracic. Gdzie mnie to zaprowadzi, postanawiam pojsc. Postanawiam. Taki jest moj wybor.
Nie bylo to zaklecie, najwyzej w jej wlasnej glowie, ale jesli nie potrafi zmusic zaklecia do dzialania we wlasnej glowie, to nigdzie sie jej to nie uda.
Opatulona plaszczem patrzyla, jak mezczyzni przynosza slome i drewno. Ogien rozpalal sie wolno, jakby wolal nie okazywac entuzjazmu.
Robila to przeciez wczesniej, prawda? Dziesiatki razy. Sztuczka nie byla trudna, kiedy czlowiek juz ja wyczul. Tylko ze zwykle miala dosc czasu, by doprowadzic umysl do odpowiedniego stanu, no i zwykle nie probowala robic niczego wiekszego niz ogien z kuchennego pieca, kiedy chciala ogrzac sobie stopy. W teorii powinno byc rownie latwo z wielkim ogniskiem i zwalami sniegu. Prawda?
Prawda?
Ogien zahuczal. Ojciec polozyl jej dlon na ramieniu. Tiffany podskoczyla. Zapomniala juz, jak cicho potrafi sie poruszac.
— O co chodzilo z tym wyborem? — zapytal. Zapomniala tez, jak dobry ma sluch.
— To takie… taka czarownicza sprawa — odpowiedziala, starajac sie nie patrzec mu w oczy. — Zeby jezeli cos sie nie uda, to byla tylko moja wina.
Bo to jest moja wina, dodala w myslach. To niesprawiedliwe, ale nikt nie mowil, ze bedzie inaczej.
Ojciec delikatnie ujal ja pod brode, zmusil do podniesienia wzroku. Jakie miekkie ma dlonie, myslala Tiffany. Dlonie duzego mezczyzny, ale delikatne jak u dziecka, z powodu tluszczu na owczym runie.
— Nie powinnismy cie prosic. Prawda?
Powinniscie mnie poprosic, myslala Tiffany. Owce umieraja pod tym strasznym sniegiem. A ja powinnam odmowic, powinnam powiedziec, ze jeszcze nie jestem tak dobra. Ale owce umieraja pod sniegiem.
Beda inne owce, odezwala sie jej Druga Mysl.
Ale przeciez nie beda tymi owcami, zgadza sie? Te owce umieraja, tu i teraz. A umieraja, bo posluchalam wlasnych stop i osmielilam sie tanczyc z zimistrzem.
— Dam sobie rade — oswiadczyla.
Ojciec trzymal ja pod brode i patrzyl w oczy.
— Jestes pewna, dzygicie? — zapytal.
Tak nazywala ja babcia — babcia Obolala, ktora nigdy nie stracila owcy w strasznym sniegu. Nigdy wczesniej tak do niej nie mowil. Dlaczego teraz to przezwisko przyszlo mu do glowy?
— Tak!
Odepchnela jego reke i odwrocila wzrok, zanim wybuchnela placzem.
— Ja… nie mowilem jeszcze o tym mamie — powiedzial jej ojciec bardzo powoli, jakby slowa wymagaly nadzwyczajnej ostroznosci. — Ale nie moge znalezc twojego brata. Abe Swindell podobno widzial go idacego gdzies z mala lopatka… Jestem pewien, ze nic mu nie grozi, ale… rozejrzyj sie za nim, dobrze? Mial na sobie czerwony plaszczyk.
Widok jego calkiem pozbawionej wyrazu twarzy lamal jej serce. Maly Wentworth, juz prawie siedmioletni,