Czasami widywalo sie dwa lub trzy ich wozy stojace na jakiejs polanie. Wokol unosil sie zapach klejow, ktore gotowali, by naprawiac najstarsze tomy. Niektore ksiazki byly juz tak stare, ze druk zostal wytarty do szarosci przez nacisk spojrzen czytajacych.

Bibliotekarze byli tajemniczy. Podobno wystarczylo im spojrzec na czlowieka, a wiedzieli, jakiej ksiazki potrzebuje; jednym slowem mogli odebrac komus glos.

Teraz jednak przeszukiwali polki, by odnalezc slynne dzielo T. H. Mouseholdera „Przetrwanie w sniegach”.

Sytuacja stawala sie rozpaczliwa. Woly ciagnace woz wyrwaly sie z uprzezy i uciekly wsrod sniezycy, piecyk niemal wygasl, a co najgorsze, zuzywali juz ostatnie swiece. To oznaczalo, ze wkrotce nie beda mogli czytac.

— Tutaj, w „Posrod snieznych lasic” K. Pierpointa Poundswortha, jest napisane, ze czlonkowie niefortunnej ekspedycji do Zatoki Wielorybow przezyli, gotujac zupe z wlasnych palcow u nog — poinformowal mlodszy bibliotekarz Grizzler.

— To ciekawe — przyznal starszy bibliotekarz Swinsley, ktorzy badal nizsza polke. — Podaje przepis?

— Nie, ale moze znajdziemy cos w ksiazce „Gotowanie w warunkach ekstremalnych” Nadmiara Kruka. Tam trafilismy na wczorajszy przepis na Pozywna Niespodzianke z Gotowanych Sznurowek…

Rozleglo sie glosne stukanie do drzwi. Byly to drzwi dwuczesciowe, pozwalajace na otworzenie tylko gornej polowy. Wtedy polka na dolnej tworzyla cos w rodzaju lady do stemplowania ksiazek. Pukanie rozleglo sie znowu, tak mocne, ze snieg sypnal przez szczeline.

— Mam nadzieje, ze to nie znowu wilki — rzekl pan Grizzler. — Ostatniej nocy wcale nie moglem zasnac.

— A one pukaja? Mozemy sprawdzic w „Obyczajach wilkow” kapitana W. E. Lightly’ego — zaproponowal starszy bibliotekarz Swinsley. — A moze po prostu pan otworzy? Szybko! Swiece dogasaja!

Grizzler otworzyl gorna polowke drzwi. Na ladzie stala wysoka postac, slabo widoczna w niepewnym swietle przeslanianego chmurami ksiezyca.

— Sukam Romansu — zahuczala.

Mlodszy bibliotekarz zastanawial sie przez chwile.

— Nie jest panu troche chlodno na dworze? — zapytal po chwili.

— Wy zescie som ci z tymi syckimi ksiazkami? — zapytala postac.

— Tak, istotnie… Ach, Romans! Oczywiscie! — zawolal pan Swinsley z wyrazna ulga. — W takim razie poprosze tu panne Jenkins. Panno Jenkins, niech pani podejdzie.

— Cos wyglonda, ze troche tu pzymorzacie — stwierdzila postac.

— To psez te sople z sufitu.

— Owszem. Jednak udalo nam sie uchronic przed nimi ksiazki — oswiadczyl pan Swinsley. — Ach, jest panna Jenkins. Ten, hm… dzentelmen szuka Romansu. To chyba pani dzial.

— Tak, prosze pana — potwierdzila panna Jenkins. — O jaki gatunek romansu panu chodzi?

— No, taki co ma lokladke, wicie, a w srodku te kartki z syckimi sloweckami — wyjasnila postac.

Panna Jenkins, ktora przyzwyczaila sie do takich opisow, zniknela w mroku na drugim koncu wozu.

— Te chlystki to colkiem poglupioly! — odezwal sie nowy glos. Zdawal sie dobiegac od strony mrocznego pozyczajacego, choc z okolic o wiele nizszych niz glowa.

— Slucham? — zdziwil sie pan Swinsley.

— Ach, no problemo — zapewnila pospiesznie postac. — Cierpie na marudne kolano. Staro choroba.

— Cemu nie spalom tych syckich ksiazek, co? — marudzilo niewidoczne kolano.

— Pseprosam za to, sami wicie, jak to kolano moze clowiekowi narobic klopotow publicnie — tlumaczyl sie przybysz.

— Wiem, jak to jest — zapewnil pan Swinsley. — Mnie tez lokiec dokucza przy zlej pogodzie.

W dolnych regionach obcego toczyla sie jakas walka; trzasl sie jak marionetka.

— Nalezy sie jeden pens — powiedziala panna Jenkins. — Potrzebne bedzie tez panskie nazwisko i adres.

Ciemna postac zadrzala.

— Och, ja… my nigdy nie podajemy nasego nazwiska ani adresu — oswiadczyla. — To wbrew nasej religii, wicie. E… nie chciolbym wtykac kolana w wase sprawy, ale cemu tu zamorzacie na smierc?

— Nasze woly uciekly, a snieg jest niestety za gleboki, zeby isc pieszo — wyjasnil pan Swinsley.

— Ano tak. Ale macie psecie piecyk i syckie te stare i suche ksiazki.

— No tak, mamy. — Bibliotekarz byl wyraznie zdziwiony.

Zapadla krepujaca cisza, jak zwykle, kiedy dwoje ludzi nie potrafi zrozumiec nawzajem swojego punktu widzenia.

— Wicie… ja i… i moje kolano… pojdziemy i zlapiemy wase krowy, co? — zaproponowala tajemnicza postac. — To bedzie warte pensa jak nic. Duzy Janie, zaraz pocujes, jako mam twardo reke!

Postac zniknela. Klab sniegu uniosl sie w swietle ksiezyca. Przez chwile sluchac bylo jakby odglosy bojki, a potem cichnacy w dali krzyk „Lojzicku!”.

Bibliotekarze juz mieli zamknac drzwi, kiedy uslyszeli przerazone porykiwanie wolow. Zblizalo sie szybko.

Przez lsniace biela wrzosowiska sunely dwie krete fale sniegu. Porykujace do ksiezyca zwierzeta sunely na nich jak surferzy. Snieg opadl o kilka stop od wozu. Cos czerwono — niebieskiego przemknelo w powietrzu i romantyczna ksiazka zniknela.

Ale co bylo naprawde dziwne, jak zgodzili sie wszyscy bibliotekarze, to ze kiedy woly wracaly do nich tak predko, wydawalo sie, ze biegna tylem.

* * *

Trudno bylo odczuwac skrepowanie w obecnosci niani Ogg, gdyz jej smiech je odpedzal. Jej nic nie krepowalo.

Dzisiaj Tiffany, noszaca dodatkowa pare skarpet, by uniknac dalszych roslinnych incydentow, wyruszyla z nia na „obchod po domach”, jak to okreslaja czarownice.

— Robilas to z panna Spisek? — spytala niania, kiedy wyszly z domu. Wokol gorskich szczytow zbieraly sie wielkie i ciezkie chmury — wieczorem mialo spasc o wiele wiecej sniegu.

— O tak. I z panna Plask, i z panna Pullunder.

— Podobalo ci sie? — Niania otulila sie plaszczem.

— Czasami. To znaczy, wiem, dlaczego to robimy, ale niekiedy czlowiek ma dosc ludzkiej glupoty. Ale dosyc lubie podawanie lekow.

— Jestes dobra w ziolach, co?

— Nie. Jestem bardzo dobra w ziolach.

— No, troche sie chyba przechwalasz, prawda?

— Gdybym nie wiedziala, jaka jestem dobra w ziolach, bylabym glupia, pani Ogg.

— Zgadza sie. Dobrze. Dobrze jest byc w czyms dobra. Hm, nasza nastepna drobna posluga to…

…wykapanie pewnej starszej pani, na ile to mozliwe z dwoma blaszanymi miednicami i kilkoma myjkami. I to bylo czarownictwo. Potem odwiedzily kobiete, ktora niedawno urodzila dziecko, i to bylo czarownictwo, i mezczyzne z paskudnie poraniona noga, o ktorej niania powiedziala, ze bardzo ladnie sie goi, i to tez bylo czarownictwo. W koncu, w odosobnionej grupce przygarbionych chatek wspiely sie po waskich schodach do malenkiej sypialni, gdzie jakis staruszek strzelil do nich z kuszy.

— Jeszcze nie umarles, stary lobuzie?! — zawolala niania. — Swietnie wygladasz! Slowo daje, ten gosc z kosa musial zapomniec, gdzie mieszkasz.

— Czekam na niego, pani Ogg — odpowiedzial staruszek zadowolony. — Jak juz mam odejsc, to go ze soba zabiore.

— To moja dziewczyna, Tiff. Uczy sie czarownictwa. — Niania podniosla glos. — A to pan Hogparsley, Tiff… Tiff!

Pstryknela palcami przed oczami dziewczyny.

— Aha… — wymruczala Tiffany.

Nadal wytrzeszczala oczy ze zgroza.

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату