Magrat Garlick nie ubierala sie na czarno i chyba nigdy w zyciu nie powiedziala „luz”, no moze wypowiadajac sie o dopasowaniu sukni.
Agnes przerwala obserwacje swojej spiczastosci w lustrze i rozejrzala sie po chatce, ktora nalezala kiedys do Magrat, a teraz do niej. Westchnela. Jej wzrok natrafil na ustawiona nad kominkiem kosztowna, zlocona karte zaproszenia.
Coz, Magrat juz sie wycofala, odeszla, by zostac krolowa, a jesli ktos moglby jeszcze zywic co do tego watpliwosci, to teraz na pewno zniknely. Agnes dziwila sie, jakim tonem niania Ogg i babcia Weatherwax wciaz o niej mowily. Byly dumne (mniej wiecej), ze wyszla za krola, i zgadzaly sie, ze to dla niej odpowiednie zycie. Ale chociaz nigdy nie powiedzialy tego wprost, ta mysl wisiala w powietrzu nad ich glowami, blyskajac barwami umyslu: Magrat zadowolila sie druga nagroda.
Agnes niemal wybuchnela smiechem, kiedy pierwszy raz to dostrzegla, ale z nimi nie dalo sie dyskutowac. Nie rozumialy nawet, ze w ogole moze byc jakas dyskusja.
Babcia Weatherwax mieszkala w chatce krytej strzecha tak stara, ze wyrastalo z niej calkiem sprezyste mlode drzewko. Wstawala i kladla sie spac samotnie, a myla sie w beczce z deszczowka. Niania Ogg byla osoba najbardziej… miejscowa ze wszystkich, jakie znala Agnes. Bywala w obcych stronach, to prawda, ale zawsze niosla w sobie czesc Lancre, jakby rodzaj niewidzialnego kapelusza. Obie jednak uznawaly za oczywiste, ze stanowia korone kazdego drzewa, ze reszta swiata istnieje po to, by mogly przy niej majstrowac.
Perdita uwazala, ze byc krolowa to chyba najlepsze, kim byc mozna.
Agnes byla przekonana, ze najlepsze, kim mozna byc, to kims zyjacym bardzo daleko od Lancre, a przyzwoitym drugim wyborem to byc sama we wlasnej glowie.
Najlepiej jak umiala poprawila kapelusz i wyszla z chatki.
Czarownice nigdy nie zamykaja drzwi. Nie musza.
Kiedy wyszla w rozjasniony ksiezycem mrok, na dachu wyladowaly dwie sroki.
Obecne dzialania babci Weatherwax zdumialyby kazdego obserwatora.
Obejrzala dokladnie kamienie tuz za kuchennymi drzwiami i czubkiem buta uniosla lezaca przed progiem stara szmate.
Potem przeszla do nigdy nieuzywanych drzwi frontowych i powtorzyla te czynnosci. Sprawdzila tez szczeliny wokol brzegow futryny.
Wyszla na zewnatrz. Noca zalegl szron — ostatnia msciwa sztuczka konajacej zimy; lezace w cieniach stosy lisci byly jeszcze kruche. W nocnym chlodzie babcia zajrzala za doniczki i pod krzaki rosnace obok drzwi.
Potem wrocila do chatki.
Miala zegar — Lancryjczycy lubili zegary, chociaz nie przejmowali sie czasem w okresach duzo krotszych od godziny. Jesli ktos chcial ugotowac jajko, nucil pod nosem pietnascie zwrotek „Gdzie budyniow przepadl slad”. Jednak w dlugie wieczory przyjemnie bylo posluchac tykania.
W koncu usiadla w fotelu na biegunach i posepnie patrzyla na drzwi.
Sowy pohukiwaly juz w lesie, kiedy ktos nadbiegl sciezka i zaczal sie dobijac.
Kazdy, kto nie slyszal o zelaznym opanowaniu babci — na ktorym mozna bylo giac podkowy — moglby przez moment pomyslec, ze uslyszal cichutkie westchnienie ulgi.
— No, najwyzszy czas… — zaczela.
Zamieszanie na zamku bylo w ptaszarni jedynie przytlumionym gwarem. Sokoly i jastrzebie siedzialy na swoich grzedach, zagubione w wewnetrznym swiecie pikowan i wznoszen. Od czasu do czasu dalo sie slyszec brzekniecie lancucha czy trzepot skrzydla.
Sokolnik Hodgesaargh przygotowywal sie wlasnie w malutkim pokoiku obok, kiedy wyczul nagla zmiane w powietrzu. Wszedl do ptaszarni. Ptaki byly rozbudzone, czujne… wyczekujace. Nawet orzel, Krol Henryk, do ktorego Hodgesaargh podszedlby tylko wtedy, gdyby mial na sobie pelna zbroje plytowa, rozgladal sie uwaznie.
Takie reakcje zdarzaja sie, kiedy gdzies przebiegnie szczur, ale zadnego szczura nie bylo. Moze juz uciekl.
Na dzisiejsza uroczystosc Hodgesaargh wybral myszolowa Williama, na ktorym mozna bylo polegac. Co prawda dotyczylo to wszystkich ptakow Hodgesaargha, ale najczesciej mozna bylo polegac na tym, ze zaatakuja go gwaltownie przy pierwszej okazji. William jednak wierzyl, ze jest kura, wiec stanowil bezpieczne towarzystwo.
Ale nawet William poswiecal otoczeniu niezwykle wiele uwagi, co nie zdarzalo sie czesto, chyba ze zauwazyl gdzies ziarno.
Dziwne, pomyslal Hodgesaargh. I to wszystko.
Ptaki wciaz patrzyly w gore, jakby dach zwyczajnie zniknal.
Babcia Weatherwax spojrzala na czerwona, okragla i zmartwiona twarz.
— Zaraz, nie jestes… — Opanowala sie. — Jestes chlopakiem Wattleyow z Kromki, tak?
— M… pa… — Chlopiec oparl sie o futryne i z trudem chwytal oddech. — Mu… si…
— Oddychaj gleboko. Chcesz sie napic wody?
— Musi pa…
— Tak, tak, dobrze. Oddychaj.
Chlopiec kilka razy chwycil powietrze.
— Musi pani przyjsc do pani Ivy i jej dziecka, psze pani!
Slowa poplynely strumieniem.
Babcia chwycila kapelusz z wieszaka przy drzwiach i wyrwala miotle z jej miejsca w slomie strzechy.
— Myslalam, ze starsza pani Patternoster sie nia zajmuje — powiedziala, wbijajac szpilki do kapelusza ze stanowczoscia wojownika szykujacego sie przed niespodziewana bitwa.
— Mowi, ze wszystko jest nie tak, psze pani!
Babcia biegla juz sciezka przez ogrod. Na koncu polanki bylo niewielkie urwisko, jakies dwadziescia stop w dol, do zakretu drogi. Miotla nie odpalila, ale babcia pedzila dalej; juz spadajac, przerzucila noge przez kij.
Magia zlapala w polowie drogi w dol. Babcia przejechala butami po martwych paprociach i wzbila sie w nocne niebo.
Trakt wil sie przez gory niczym rzucona na ziemie wstazka. Tu, wysoko, zawsze slychac bylo szum wiatru. Wierzchowiec rozbojnika byl wielkim, czarnym ogierem. Calkiem mozliwe, ze byl rowniez jedynym koniem z umocowana na boku drabina.
To dlatego ze rozbojnik ow nazywal sie Casanunda i byl krasnoludem. Wiekszosc ludzi uwaza krasnoludy za osobniki zrownowazone, ostrozne, przestrzegajace prawa i bardzo powsciagliwe w sprawach serca i innych mgliscie z nim powiazanych organow. Jest to prawda, jesli chodzi o znaczna wiekszosc krasnoludow. Ale genetyka rzuca dziwnymi koscmi na zielonym suknie zycia i w jakis sposob krasnoludy wydaly na swiat Casanunde, ktory wolal zabawe od pieniedzy i poswiecal kobietom cala namietnosc, jaka jego pobratymcy czuli do zlota.
Uwazal takze prawa za rzecz uzyteczna i przestrzegal ich, kiedy to bylo wygodne. Gardzil rozbojnictwem, ale bylo to zajecie na swiezym powietrzu, z dala od miasta, co sluzy zdrowiu — zwlaszcza gdy pobliskie miasteczka pelne sa mezow majacych pretensje i grube kije.
Klopot polegal na tym, ze nikt na drodze nie traktowal go powaznie. Owszem, zatrzymywal powozy, ale pasazerowie mowili zwykle: „Co? A niech mnie, toz to polzbojnik. O co chodzi? Troche nie doroslismy, co? He, he, he”, a on byl wtedy zmuszony strzelac im w kolana.
Chuchnal w dlonie, by je rozgrzac, i uniosl glowe, slyszac nadjezdzajacy powoz.
Juz mial sie wysunac ze swej skromnej kryjowki w gaszczu, gdy zobaczyl innego rozbojnika, wyjezdzajacego truchtem z lasku po drugiej stronie drogi.
Powoz zahamowal. Casanunda nie slyszal slow, ale rozbojnik objechal powoz, stanal obok drzwiczek i pochylil sie, by przemowic do pasazerow…
…i wtedy jakas reka wysunela sie na zewnatrz, stracila go z konia i wciagnela do wnetrza.
Powoz zakolysal sie na resorach, potem drzwiczki otworzyly sie gwaltownie, a rozbojnik wypadl na droge i legl nieruchomo.
Powoz ruszyl dalej.
Casanunda odczekal chwile, po czym zblizyl sie do ciala. Kon czekal cierpliwie, az krasnolud odwiaze