Terry Pratchett
Carpe jugulum
Przez postrzepione czarne chmury ognik sunal niczym spadajaca gwiazda, pedzac ku ziemi…to znaczy ku ziemi na Dysku…
…jednak w przeciwienstwie do wszelkich innych spadajacych gwiazd, potrafil niekiedy sterowac swym lotem, czasem sie wznosil, czasem skrecal, jednak nieuchronnie opadal coraz nizej.
Snieg rozblysnal krotko na gorskich zboczach, kiedy rozjarzyl sie nad nimi.
W dole teren zaczal sie rozstepowac. Blask odbil sie przelotnie od scian blekitnego lodu, gdy plomyk opadl w wejscie do kanionu i pomknal szybko przez jego zakrety i zwroty.
Swiatlo zgaslo. Ale cos nadal szybowalo cicho wzdluz rozjasnionej ksiezycowym blaskiem wstazki pomiedzy skalami.
Wystrzelilo z kanionu nad urwiskiem, gdzie wytopiona z lodowca woda spadala kaskada do odleglego jeziorka.
Wbrew wszelkiemu rozsadkowi byla tam dolina, a raczej siec dolinek przylegajacych do podnoza gor przed dlugim spadkiem ku rowninom. Niewielkie jeziorko lsnilo w cieplejszym powietrzu. Byly tu lasy. Byly malenkie pola, podobne do koldry zszywanej z latek i rzuconej na skaly.
Wiatr zamarl. Zrobilo sie cieplej.
Cien zaczal krazyc.
Daleko w dole, nie zwracajac uwagi na siebie ani na nic innego, cos jeszcze wkraczalo w te garsc dolinek. Trudno byloby okreslic, co to takiego — falowalo poszycie, szelescily wrzosy, jak gdyby bardzo wielka armia zlozona z bardzo malych osobnikow maszerowala w jednym celu.
Cien dotarl do plaskiej skaly, z ktorej roztaczal sie wspanialy widok na pola i lasy w dole, i zobaczyl miejsce, gdzie armia wynurzyla sie spomiedzy korzeni. Skladala sie z bardzo malych niebieskich ludzikow; czesc nosila spiczaste niebieskie czapki, wiekszosc jednak miala odkryte rude wlosy. Nosili miecze. Zaden nie mial wiecej niz szesc cali wzrostu.
Staneli w szeregu, po czym, wymachujac bronia, wzniesli bojowy okrzyk. Robilby wieksze wrazenie, gdyby wczesniej zgodzili sie na jeden wspolny, ale w tej chwili brzmialo to tak, jakby kazdy z wojownikow mial wlasny okrzyk bojowy i stanalby do walki z kazdym, kto probowalby mu go odebrac.
— Nac mac Feegle!
— Wsadz se w trakan!
— Jak z kopa zasunem!
— Grube szychy!
— Moze byc tylko tysiunc!
— Nac mac Feegle gorom!
— Som se gorom lez, glumbie!
Zespol dolin, lsniacych teraz w blasku zachodzacego slonca, byl krolestwem Lancre. Z jego najwyzszego punktu, jak twierdzili mieszkancy, mozna bylo spojrzec az po kraj swiata.
Mowili tez — choc nie ci, ktorzy mieszkali w Lancre — ze ponizej owego skraju, gdzie morza z hukiem wylewaly sie przez krawedz, ich dom sunie w przestrzeni na grzbietach czterech ogromnych sloni, stojacych z kolei na skorupie zolwia tak wielkiego, jak caly swiat. Mieszkancy Lancre slyszeli o tym. Uwazali, ze brzmi to calkiem rozsadnie. Swiat jest w oczywisty sposob plaski, choc w Lancre jedynymi miejscami naprawde plaskimi sa blaty stolow i glowy niektorych osob; zolwie z cala pewnoscia moga uniesc solidne ciezary, a slonie, jak wiadomo, tez sa silne. Teza nie zawierala wiec zadnych powaznych bledow logicznych i Lancryjczykom to wystarczalo.
Nie znaczy to, ze nie interesowal ich swiat dookola. Wrecz przeciwnie, analizowali go na poziomie bardzo osobistym, glebokim i pelnym pasji. Zamiast jednak pytac: „Dlaczego tu jestesmy?”, pytali: „Czy nie bedzie padac przed zniwami?”.
Filozof moglby ubolewac nad takim brakiem ambicji intelektualnych, jednak tylko wtedy, gdyby byl calkiem pewien, skad wezmie sie jego najblizszy posilek.
Albowiem polozenie i klimat Lancre sprawily, ze mieszkali tu ludzie prosci i rozsadni, ktorzy czesto odnosili wielkie sukcesy w nizszych krainach. Lancre dalo rowninom wielu z najznakomitszych magow i czarownic. I znowu, filozof moglby sie zdumiewac, jak to mozliwe, ze ludzie tak prostoduszni ofiarowuja swiatu tylu wybitnych adeptow magii — calkiem nieswiadom faktu, ze aby budowac zamki w chmurach, trzeba mocno stac nogami na ziemi.
I tak synowie i corki Lancre ruszali w swiat, robili kariery, wspinali sie po rozmaitych szczeblach awansu i zawsze pamietali, zeby posylac do domu pieniadze.
Poza zwroceniem uwagi na adres zwrotny na kopercie ci, ktorzy pozostali w domu, niewiele dbali o swiat zewnetrzny.
Jednak swiat zewnetrzny pamietal o nich.
Skala na plaskim szczycie byla teraz pusta, ale na polanach w dole kolysaly sie wrzosy, a fale w ksztalcie grotow wskazywaly ku nizinom.
— Dzin do leba!
— Nac mac Feegle!
Istnieje wiele odmian wampirow. Mowi sie nawet, ze jest ich tyle co roznych chorob[1]. I nie sa wylacznie ludzmi (jesli wampiry mozna uznac za ludzi). W calych Ramtopach spotyka sie wierzenia w to, ze kazde pozornie niewinne narzedzie, chocby mlotek czy pila, bedzie szukac krwi, jesli zostawi sie je nieuzywane na dluzej niz trzy lata. W Ghacie wierza w wampirze arbuzy, choc trudno ustalic, w co konkretnie na temat wampirzych arbuzow wierza — mozliwe, ze takze ssa z zemsty.
Dwie kwestie tradycyjnie zastanawiaja badaczy wampirow. Pierwsza: Dlaczego wampiry maja taka moc? Przeciez wampira bardzo latwo zabic, podkreslaja. Istnieja dziesiatki sposobow pozbycia sie wampira, nie liczac nawet kolka wbitego w serce, ktory dziala tez na zwyczajnych ludzi, wiec jesli pozostana jakies kolki w zapasie, to sie nie zmarnuja. Klasycznie — wampiry cale dnie spedzaja w trumnach, bez zadnej strazy poza starym garbusem, ktorego latwo pokona nawet calkiem nieliczny tlum. A mimo to jeden wampir potrafi cala spolecznosc utrzymywac w stanie posepnej uleglosci…
Kolejna zagadka: Dlaczego wampiry zawsze sa takie glupie? Tak jakby samo chodzenie przez caly dzien w stroju wieczorowym nie zdradzalo wszystkiego, dlaczego musza jeszcze mieszkac w starych zamkach, ktore oferuja tak wiele sposobow pokonania wampira, jak chocby latwe do zerwania kotary czy elementy dekoracyjne, ktore mozna szybko przerobic na symbole religijne? I czy naprawde uwazaja, ze pisanie swojego nazwiska wspak kogokolwiek oszuka?
Powoz turkotal wsrod wrzosowisk, wiele mil od Lancre. Sadzac ze sposobu, w jaki podskakiwal w koleinach, nie byl zbyt obciazony. Ale wraz z nim sunela ciemnosc.
Konie byly czarne, podobnie jak powoz, jesli nie liczyc herbu na drzwiczkach. Kazdy z koni nosil miedzy uszami czarny pioropusz. Czarne pioropusze byly tez zatkniete na rogach powozu. Moze to wlasnie sprawialo, ze wygladal jak wedrujacy cien. Zdawalo sie, ze ciagnie za soba noc.
Na granicy wrzosowiska, gdzie z gruzow zrujnowanego budynku wyrastalo kilka drzew, powoz zatrzymal sie ze zgrzytem.
Konie staly nieruchomo. Od czasu do czasu tylko ktorys uderzal kopytem albo potrzasal lbem. Woznica siedzial zgarbiony nad lejcami. Czekal.
Cztery sylwetki przeplynely w srebrzystym blasku ksiezyca tuz nad chmurami. Sadzac po odglosach ich rozmowy, ktos byl poirytowany, choc ostry, nieprzyjemny ton glosu sugerowal, ze lepszym okresleniem byloby raczej „rozdrazniony”.
— Pozwoliles mu uciec! — Ten glos mial w sobie zawodzacy ton chronicznego malkontenta.
— Byl ranny, Lacci. — Ten glos za to brzmial uspokajajaco, ojcowsko, jednak z odrobina powstrzymywanej checi, by pierwszemu glosowi dac klapsa.
— Naprawde nienawidze tych stworzen. Sa takie… ckliwe!