Zaszelescila bibulka. — Panski kapelusz, sir.
— Jaki kapelusz?
— Przyslugujacy zarzadcy Krolewskiej Mennicy.
Bent podniosl czarny jedwabny cylinder, kiedys zapewne lsniacy, a teraz glownie wytarty. Starzy wloczedzy miewaja lepsze kapelusze.
Moglby byc zrobiony tak, zeby przypominal stos dolarow. Moglby byc korona. Moglby byc zdobiony malenkimi, blyszczacymi od klejnotow scenkami, przedstawiajacymi malwersacje przez wieki albo rozwoj waluty umownej, od glutow przez male biale muszelki i krowy, az do zlota. Moglby mowic cos na temat magii pieniadza. Moglby byc dobry…
Czarny cylinder. Zadnego stylu. Absolutnie zadnego.
— Panie Bent, znajdzie pan kogos, kto poszedlby do budynku Urzedu Pocztowego i przeniosl tu moje rzeczy? — zapytal Moist, spogladajac ponuro na ten wrak.
— Oczywiscie, zarzadco.
— Mysle, ze wystarczy „panie Lipwig”, jesli mozna prosic.
— Tak, sir. Oczywiscie.
Moist usiadl przy ogromnym biurku i pieszczotliwie przesunal dlonmi po wytartej zielonej skorze.
Vetinari, niech go demony porwa, mial racje. Urzad Pocztowy uczynil go czlowiekiem ostroznym i bez inicjatywy. Skonczyly mu sie wyzwania. Skonczyla sie zabawa.
Z daleka zadudnil piorun; popoludniowemu sloncu zagrazaly ciemne chmury. Z Rownin toczyla sie jedna z tych ciezkich, calonocnych burz. W deszczowe noce zdarzalo sie wiecej przestepstw — tak twierdzil „Puls”. Przypuszczalnie to z powodu wilkolaka w strazy — po deszczu trudno bylo sledzic zapachy.
Po chwili Peggy przyniosla omlet, ktory nie zawieral zadnego wspomnienia slowa „czosnek”. Wkrotce potem przybyla Gladys z garderoba Moista. Cala, razem z drzwiami, ktore niosla pod pacha. Zahaczala nimi o sciany i sufit, wlokac po dywanie, az wreszcie rzucila na srodku podlogi w sypialni.
Moist ruszyl za nia, ale ze zgroza uniosla wielkie dlonie.
— Nie, Sir! Prosze Najpierw Pozwolic Mi Wyjsc! — Przecisnela sie obok niego na korytarz. — Bylo Juz Prawie Bardzo Niedobrze.
Moist zaczekal, by sprawdzic, czy dowie sie czegos jeszcze, a po chwili zapytal:
— A wlasciwie czemu?
— Mezczyzna I Mloda Kobieta Nie Powinni Przebywac W Tej Samej Sypialni — odparl golem z powaga.
— Ile masz lat, Gladys? — zapytal ostroznie.
— Tysiac piecdziesiat cztery, panie Lipwig.
— No tak. I jestes zbudowana z gliny. To znaczy… Wszyscy sa z gliny, w pewnym sensie, ale jako golem jestes… jak by to okreslic… bardzo z gliny.
— Owszem, Panie Lipwig, Ale Nie Jestem Zamezna.
Moist jeknal.
— Gladys, co dziewczyny z okienek tym razem daly ci do czytania?
— „Roztropne Rady Dla Mlodych Dam” lady Deirdre Waggon — odparla Gladys. — Bardzo Interesujace Dzielo. Mowi O Tym, Co Nalezy Robic.
Wyjela z wielkiej kieszeni sukienki cienka ksiazeczke, dosc marnie wydana.
Moist westchnal. Byla to jedna z tych staroswieckich broszurek o etykiecie, wymieniajacych Dziesiec Rzeczy, Ktore Mozna Zrobic ze Swoim Parasolem.
— Rozumiem — mruknal.
Nie wiedzial, jak jej tlumaczyc. Co gorsza, nie mial pojecia, co wlasciwie powinien tlumaczyc. Golemy to przeciez… golemy. Wielkie bryly gliny majace w sobie iskierke zycia. Ubrania? Po co? Nawet ci z Urzedu Pocztowego nosili tylko niebieska i zlota farbe, zeby elegancko wygladac… Zaraz, jemu tez zaczelo sie udzielac. Przeciez nie istnieja meskie golemy! Golemy to golemy, przez tysiace lat byly zadowolone z bycia golemami! Ale teraz dzialaly we wspolczesnym Ankh-Morpork, gdzie wszelkie mozliwe rasy, osobniki i idee zostaly wymieszane i wstrzasniete, i az dziw, co czasem wylewalo sie z butelki.
Bez dalszych slow Gladys poczlapala przez korytarz, odwrocila sie i znieruchomiala. Blask jej oczu przygasl do ciemnej czerwieni — i to bylo wszystko. Postanowila zostac.
Pan Maruda zachrapal na swoich papierach.
Moist wyjal polowke zlecenia wyplaty, ktora dal mu Cosmo.
Bezludna wyspa. Bezludna wyspa. Wiem, ze najlepiej mysle, kiedy jestem pod presja, ale o co mi wlasciwie chodzilo?
Na bezludnej wyspie zloto jest bezwartosciowe. Jedzenie pozwala przetrwac czas bez zlota o wiele lepiej niz zloto czas bez jedzenia. Jesli sie zastanowic, to zloto nie ma tez wartosci w kopalni zlota. W kopalni zlota srodkiem wymiany jest kilof.
Hm… Moist przygladal sie zleceniu. Czego trzeba, zeby kartka papieru byla warta dziesiec tysiecy dolarow? Pieczeci i podpisu Cosmo, nic wiecej. Wszyscy wiedza, ze Cosmo Lavish do tego sie nadaje. Do niczego wiecej oprocz pieniedzy, dran…
Banki stale uzywaja takich not. Dowolny bank na Rowninach wyplaci mi za to gotowke, pobierajac oplate manipulacyjna, naturalnie, bo banki gola czlowieka przy kazdej okazji. Mimo to latwiej wozic ze soba cos takiego niz worki monet. Oczywiscie ja tez musialbym podpisac, inaczej nota bankowa nie bylaby zabezpieczona.
Ale gdyby po „prosze wyplacic” zostawic puste miejsce, kazdy moglby tego uzywac…
Bezludna wyspa, bezludna wyspa… Na bezludnej wyspie worek jarzyn wart jest wiecej niz zloto, a w miescie worek zlota jest wart wiecej niz jarzyny.
To rodzaj rownania, tak? Gdzie tu jest wartosc?
W samym miescie. Miasto mowi: w zamian za to zloto dostaniesz tyle a tyle rzeczy. Miasto jest swego rodzaju magikiem, jakby odwrotnoscia alchemika. Zamienia bezwartosciowe zloto w… we wszystko. Ile jest warte Ankh-Morpork? Gdyby tak wszystko dodac — budynki, ulice, ludzi, umiejetnosci, sztuke w galeriach, gildie, prawa, biblioteki… Miliardy? Nie. Zadne pieniadze by nie wystarczyly.
Miasto bylo jedna wielka sztaba zlota. Na czym wiec mozna oprzec walute? Potrzebne jest miasto. Miasto stwierdza, ze dolar jest wart dolara.
To byl sen, marzenie, ale Moist calkiem sprawnie handlowal snami. A jesli uda sie sprzedac taki sen dostatecznie wielu ludziom, nikt nie osmieli sie zbudzic.
Na malej podstawce na biurku lezala poduszka z tuszem i dwa stemple: jeden przedstawiajacy godlo miasta, drugi — pieczec banku. Ale w oczach Moista wokol nich wirowala zlota mgielka. Mialy wartosc.
— Panie Marudo — rzucil.
Pies usiadl i spojrzal wyczekujaco.
Moist podciagnal rekawy i rozprostowal palce.
— Zrobimy troche pieniedzy, panie prezesie? — zaproponowal.
Krotkim szczeknieciem prezes wyrazil swoja bezwarunkowa zgode.
Potrzebne jest cos wiecej. Trzeba ludziom pokazac. Wszystko tkwi w oku.
Potrzebne bedzie… musniecie powagi, jak przy samym banku. Kto wplacilby pieniadze w drewnianej szopie?
Hmm…
A tak. Chodzi przeciez tylko o miasto, tak? Dopisal pod spodem ozdobnymi literami:
AD URBEM PERTINET