niczego, co nie jest liniowe jak rzadek kostek domina.
– Masz problemy z mezczyznami? – spytal zachwycony, ze mu sie udalo, a na widok jego zadowolonej miny Jilly zapragnela uderzyc go w twarz.
– Jest, jak ma byc, panie.
Jilly i Dylan powiedzieli rownoczesnie, z identyczna ulga: – Dwadziescia osiem!
Sprawdziwszy stan wszystkich zebow, Shep nalozyl buty, zawiazal i umilkl
Wskazowka szybkosciomierza opadala, podobnie jak wzburzenie Jilly, choc dziewczyna miala wrazenie, ze w ciagu najblizszych dziesieciu lat raczej nie zazna spokoju.
Zmniejszajac predkosc do siedemdziesieciu mil na godzine, choc jego zdaniem bylo to pewnie tylko szescdziesiat osiem, Dylan rzekl:
– Przepraszam.
Slyszac to, Jilly sie zdumiala. – Za co?
– Za moj ton. Za moje nastawienie. Za to, co mowilem Wiesz, normalnie nikomu nie udaje sie wciagnac mnie w klotnie.
– W nic cie nie wciagalam.
– Nie, nie – poprawil sie szybko. – Nie to mam na mysli. Nie wciagnelas mnie w klotnie. Po prostu zwykle sie nie zloszcze. Powstrzymuje sie. Panuje nad soba. Przeksztalcam to w energie tworcza. Na tym miedzy innymi polega moja filozofia artystyczna.
Jilly nie potrafila zapanowac nad cynizmem tak skutecznie, jak podobno on panowal nad gniewem; sarkazm bylo slychac w jej glosie i widac na twarzy, ktora przeobrazila sie w gipsowa maske zatytulowana „Pogarda'.
– Artysci sie nie zloszcza, tak?
– Nie starcza nam negatywnej energii po tych wszystkich gwaltach i morderstwach.
Musiala sie usmiechnac na ten przytyk.
– Przepraszam. Zawsze mnie ponosi, kiedy ludzie zaczynaja mowic o swojej filozofii.
– Wlasciwie masz racje. Filozofia to zdecydowanie za duze slowo. Powinienem powiedziec, ze na tym polega moja metoda dzialania. Nie jestem jednym z tych mlodych gniewnych, ktorzy daja wyraz wscieklosci, rozpaczy i gorzkiemu nihilizmowi.
– Co wiec malujesz? – Swiat taki, jaki jest. – Tak? A jak twoim zdaniem wyglada dzisiaj swiat?
– Cudownie. Przepieknie. Tajemniczo. Jest gleboki, wielowarstwowy. – Z kazdym slowem Dylan mowil coraz ciszej i spokojniej, jak gdyby byla to czesto powtarzana modlitwa, w ktorej dzieki szczerej wierze odnajdywal pocieche. Jego twarz rozjasnil wewnetrzny blask i Jilly przestala w nim widziec rysunkowego misia, jakiego dotad przypominal. – Pelen znaczen, ktorych nie da sie do konca uchwycic. Pelen prawdy, ktora, jesli obejmie sie ja uczuciem i rozumem, uspokoi najbardziej wzburzone morze i przyniesie nadzieje. Ma tyle piekna, ze nie starczy mi talentu ani czasu, zeby je przeniesc na plotno.
Jego elokwencja zupelnie nie pasowala do czlowieka, jakim sie wydawal i Jilly nie wiedziala, co powiedziec, gdyz zdala sobie sprawe, ze nie moze wyglaszac zgryzliwych uwag podszytych zjadliwym sarkazmem, chociaz jezyk ja swierzbil, czekajac na odpowiednia chwile jak u weza szykujacego sie do ataku. Latwe docinki, plaski humor byly zupelnie nie na miejscu wobec jego szczerosci. Czula, jak opuszcza ja pewnosc siebie i przemadrzalosc, poniewaz glebia i skromnosc jego odpowiedzi wytracily ja z rownowagi. Nigdy przedtem nie miala wrazenia, ze wszystko, co powie, bedzie niestosowne i ku swemu zdumieniu stwierdzila, ze ogarnelo ja poczucie… pustki. Jej ciety dowcip, ktory zawsze przypominal okret pod pelnymi zaglami, przeistoczyl sie w mala lodeczke i utknal na mieliznie.
Nie podobalo sie jej to uczucie. Dylan nie zamierzal jej upokorzyc, jednak miala wrazenie, ze zostala wykpiona. Bedac dziewczynka z choru i spedziwszy w kosciele wieksza czesc zycia, Jilly dobrze rozumiala teorie, wedlug ktorej upokorzenie jest cnota i blogoslawienstwem, zapewniajacym szczesliwsze zycie tym, ktorzy go nie doswiadczyli. Jednak gdy ksiadz poruszal te sprawe w homilii, Jilly starala sie go nie sluchac. Mlodej Jilly wydawalo sie, ze zyc w upokorzeniu wiekszym od absolutnego minimum, ktore zadowoliloby Boga, oznaczalo dac za wygrana na samym poczatku. Dorosla Jilly nie zmienila tego przekonania. Na swiecie roi sie od ludzi, ktorzy za wszelka cene chca cie zawstydzic, wykpic, postawic w kacie i trzymac w ryzach. Jezeli przyjmiesz upokorzenie bez zastrzezen, oddasz im tylko przysluge.
Wpatrujac sie w rozwijajaca sie czy zwijajaca przed soba autostrade, Dylan O'Conner wydawal sie zupelnie spokojny. Jilly jeszcze go takiego nie widziala i nie spodziewala sie zobaczyc w tak tragicznych okolicznosciach. Widocznie wystarczyla mu mysl o swojej sztuce i kontemplacja wlasciwego oddania piekna swiata na dwuwymiarowym plotnie, by nie dopuscic do siebie strachu, przynajmniej na pewien czas.
Podziwiala pewnosc siebie, z jaka podchodzil do swej profesji, i bez pytania wiedziala, ze nigdy nie bral pod uwage zadnego planu awaryjnego, gdyby nie powiodlo mu sie w malarstwie, tak jak ona myslala o ewentualnej karierze autorki bestsellerow. Zazdroscila mu tej pewnosci, ale zamiast wykrzesac z siebie zdrowy gniew, ktory moglby przegonic dojmujace poczucie niestosownosci, jeszcze glebiej pograzyla sie w lodowatym upokorzeniu.
W ciszy, jaka zapadla z jej winy, Jilly znow uslyszala echo srebrzystego smiechu dzieci, a moze bylo to tylko wspomnienie; nie wiedziala. Na ramionach, szyi i twarzy poczula lekkie jak powiew chlodnego wiatru dotkniecie trzepoczacych pierzastych skrzydel.
Zamknela oczy, zdecydowana nie ulec nastepnemu mirazowi, jezeli sie zblizal, i udalo sie jej uciszyc smiech dzieci. Skrzydla tez zniknely, lecz doznala czegos jeszcze bardziej niepokojacego i zdumiewajacego: stala sie nagle swiadoma kazdego nerwu w swoim ciele, poczula – w postaci goraca i mrowienia impulsow – dokladne umiejscowienie i skomplikowany uklad wszystkich dwunastu par nerwow czaszkowych, wszystkich trzydziestu jeden par nerwow ledzwiowych. Gdyby byla malarzem, potrafilaby narysowac szczegolowa mape tysiecy aksonow w swoim ciele i precyzyjnie okreslic liczbe neuronow, z ktorych skladal sie kazdy z niciowatych neurytow. Czula miliony impulsow elektrycznych przenoszacych informacje przez wlokna czuciowe z odleglych punktow ciala do rdzenia kregowego i mozgu i rownie gesty ruch impulsow przekazujacych instrukcje z mozgu do miesni, narzadow i gruczolow. W myslach ujrzala trojwymiarowy model centralnego ukladu nerwowego: miliardy polaczonych ze soba komorek nerwowych w mozgu i rdzeniu kregowym byly na nim roznokolorowymi punkcikami swiatla, migoczacymi w goraczkowej pracy.
Uswiadomila sobie ogrom wszechswiata w swoim wnetrzu, bezmiar galaktyk blyskajacych neuronow i nagle poczula, jak gdyby leciala w zimna otchlan gwiazd, jakby byla kosmonauta, ktory wyszedl w przestrzen i zerwal uwiez laczaca go ze statkiem. Otworzyla sie przed nia wiecznosc jak gigantyczna paszcza, zeby ja polknac, a ona leciala coraz szybciej i szybciej, wprost do czelusci, w glab zapomnienia.
Otworzyla oczy. Nienaturalna swiadomosc neuronow, aksonow i polaczen nerwowych zniknela rownie gwaltownie, jak sie pojawila.
Teraz poczula wyraznie tylko jeden fragment swojego ciala. Punkcik po ukluciu igly. Swedzenie. Pulsowanie. Pod opatrunkiem z krolikiem.
Sparalizowana ze strachu, nie mogla oderwac plastra. Wstrzasana dreszczami wpatrywala sie bezradnie w plamke krwi ciemniejaca na spodzie gazy.
Gdy paraliz zaczal ustepowac, Jilly uniosla wzrok i ujrzala chmare bialych golebi, ktore lecialy lawa prosto w kierunku forda. Bezszelestnie wylonily sie z mroku, zmierzaly na zachod, pod pradu ruchu, trzepoczac setkami, tysiacami skrzydel. Rozdzielily sie na dwa strumienie, ktore smignely wzdluz bokow samochodu, i trzeci, ktory przemknal nad maska i przednia szyba, laczac sie w ciemnosci z rwaca biala rzeka – zupelnie bezglosnie, jakby we snie pozbawionym dzwiekow.
Mimo ze niezliczone legiony golebi gnaly na forda jak gesta sniezyca, przez ktora nic nie bylo widac, Dylan nie zareagowal na to ani slowem, nie zmniejszyl tez predkosci. Patrzyl na biala lawice, zdajac sie nie zauwazac ani jednego skrzydla, ani jednego swidrujacego oka.
Jilly przypuszczala, ze zapewne nikt poza nia nie widzi fali golebi, ktora w rzeczywistosci nie istnieje. Zacisnela spoczywajace na kolanach dlonie, przygryzajac warge. Serce jej lomotalo – taki halas moglyby wydawac setki ptasich skrzydel – a ona modlila sie, aby te pierzaste widma zniknely, choc bala sie, ze po nich moze sie zjawic cos znacznie gorszego.
13