ukosnie po polnocnym zboczu nasypu, jak gdyby przechodzil ostry test odpornosci na dachowanie. Sadzac po sile ciazenia, jaka pchala Jilly w strone kierowcy, gdyby woz przechylil sie jeszcze o jeden stopien, potoczylby sie z powrotem w dol.
Kilka razy podczas wspinaczki wydawalo sie, ze z czterech napedzanych kol co najmniej dwa tracily przyczepnosc. Samochodem rzucalo i kolysalo, ale w koncu osiagnal szczyt wzniesienia i stanal na poboczu pasa prowadzacego na zachod.
Dylan spojrzal w lusterko wsteczne, zerknal w boczne, po czym wstrzelil sie w luke miedzy samochodami, ktore mknely tam, skad przyjechali. W strone miasta. W strone motelu, gdzie na pewno tlil sie jeszcze jej cadillac. Prosto do miejsca, gdzie czekaly na nich klopoty, od ktorych usilowali uciec.
Jilly przemknela niedorzeczna mysl, ze powodem szalenczego przejazdu przez dol bylo powtarzane przez Shepa „Od dzis tylko frytki jadam, zapominam o owadach' – informacja, ze nie jadl kolacji. Oddanie starszego brata moglo byc do pewnego stopnia godne podziwu, jednak powrot do baru z hamburgerami w tej sytuacji nie mial nic wspolnego z odpowiedzialna troskliwoscia opiekuna, ale stanowil lekkomyslny akt slepego poswiecenia.
– Co ty wyprawiasz? – powtorzyla Jilly.
Tym razem zareagowal, choc odpowiedz ani nie dodala jej otuchy, ani nie zaspokoila ciekawosci.
– Nie wiem.
W jego zachowaniu wyczula te sama rozpaczliwa bezradnosc, ktora ogarniala ja za kazdym razem, gdy znalazla sie we wladzy mirazu. Przestraszona perspektywa szybkiej jazdy z kierowca, ktory ma halucynacje lub cos jeszcze gorszego, powiedziala:
– Zwolnij, na litosc boska. Dokad jedziesz? Wciskajac pedal gazu, odrzekl:
– Na zachod. Gdzies na zachod. Do jakiegos miejsca.
– Po co?
– Czuje, jak mnie ciagnie. – Co cie ciagnie?
– Ciagnie mnie na zachod. Nie wiem co ani dokad. – Wobec tego dlaczego w ogole jedziesz?
Jak gdyby byl prostodusznym czlowiekiem, ktory doszedl do wniosku, ze rozmowa zeszla na tematy filozoficzne nie bardziej zrozumiale niz osiagniecia biologii molekularnej, Dylan spojrzal na nia, ukazujac bialka oczu jak pies, ktory nie pojmuje powodu kary.
– Po prostu czuje, ze… tak trzeba.
– Co trzeba?
– Trzeba jechac w tym kierunku, na zachod. – Nie pakujemy sie z powrotem w klopoty? – Tak, pewnie tak.
– To zjedz na bok, stan.
– Nie moge. – Na jego twarzy zalsnil pot. – Nie moge. – Dlaczego?
– Przez Frankensteina. Zastrzyk. Szpryca. Zaczela dzialac. Cos sie ze mna dzieje.
– Co?
– Jakies straszne gowno.
– Nawoz – powiedzial z tylnego siedzenia Shep.
14
Faktycznie, straszny nawoz.
Dylan O'Conner wpadl w poploch, jak gdyby uciekal przed szybko rozprzestrzeniajacym sie pozarem albo lawina kamieni, lodu i sniegu. Serce walilo mu jak zajacowi sciganemu przez wilka. Nigdy nie cierpial na manie przesladowcza, nie bral metamfetaminy, ale przypuszczal, ze tak wlasnie czuje sie czlowiek dreczony paranoidalnymi urojeniami, kiedy wladuje sobie w zyle smiertelna dawke amfy w plynie.
– Ponosi mnie – rzekl do Jilly, wciskajac pedal gazu. – Nie wiem dlaczego i nie umiem sie uspokoic.
Bog jeden wiedzial, co o tym pomyslala. Dylan sam nie byl pewien, co chcial jej przez to powiedziec.
Wlasciwie nie mial wrazenia, jakby uciekal przed niebezpieczenstwem, ale czul, jakby jakis najwiekszy na swiecie elektromagnes, oddzialujac na zelazo w jego krwi, ciagnal go nieuchronnie w jakims kierunku. Szalonemu niepokojowi towarzyszyl nieodparty impuls, ktory kazal mu jechac.
Szalony niepokoj nie mial zadnej logicznej przyczyny, a impuls nie wiazal sie z zadnym konkretnym obiektem. Dylan po prostu musial jechac na zachod i jak najszybciej gonic zachodzacy ksiezyc.
Powiedzial Jilly, ze to instynkt. Cos we krwi mowilo mu,,jedz', cos w kosciach mowilo „pedz', slyszal glos pamieci swego gatunku, ktory odezwal sie w jego genach, glos, ktorego nie mogl zignorowac, bo gdyby nie usluchal wezwania, staloby sie cos strasznego.
– Strasznego? – spytala Jilly. – Co takiego?
Nie wiedzial, tylko czul, tak jak zaszczuta antylopa z odleglosci stu jardow wyczuwa geparda czajacego sie w wysokiej trawie albo jak spragniony gepard wyczuwa sadzawke ukryta w glebi sawanny i oddalona o wiele mil.
Probujac wytlumaczyc, co sie z nim dzieje, zwolnil nieco. Strzalka szybkosciomierza drzala, wskazujac osiemdziesiat piec mil na godzine. Wdusil gaz, dopoki nie pokazala dziewiecdziesiatki.
Na autostradzie przy gestym ruchu jazda takim duzym samochodem z predkoscia dziewiecdziesieciu mil na godzine byla nie tylko niedozwolona i nierozsadna, ale glupia, a nawet gorzej niz glupia-kretynska.
Dylan nie potrafil zmusic sie do odpowiedzialnej reakcji, ani apelujac do rozsadku, ani do poczucia wstydu. Jego maniakalna determinacja, by gnac na zachod, byle dalej na zachod, stanowila zagrozenie dla zycia Shepa, Jilly i jego samego. Innym razem lub nawet pare godzin wczesniej zwolnilby na sama mysl o odpowiedzialnosci za ich bezpieczenstwo, ale teraz palacy przymus zagluszyl wszelkie wzgledy moralne, a takze instynkt przetrwania.
Na zachod gnaly wielkie macki i peterbilty, sedany, coupe, auta terenowe, pikapy, furgonetki, lawety, wozy kempingowe i cysterny, zmieniajac w pedzie pasy ruchu, a Dylan, nie zwalniajac ani na moment, wciskal forda w luki miedzy nimi z biegloscia bystrookiego krawca, ktory nawleka mnostwo igiel po kolei.
Szybkosciomierz wskazywal dziewiecdziesiat dwie mile, ale lek przed zderzeniem z innym pojazdem byl o wiele slabszy od zwierzecego odruchu, by gnac przed siebie. Przekraczajac dziewiecdziesiat trzy, Dylan poczul wibracje, ktore wstrzasaly podwoziem, lecz zaniepokojenie wcale nie sklonilo go do zmniejszenia predkosci.
Nieodparta potrzeba pedu, poczucie, ze musi jechac jak szatan, bo inaczej zginie, byla czyms wiecej niz przymus; opanowala go zupelnie jak obsesja, a z kazdym oddechem slyszal w glowie zlowieszcze napomnienie „Masz coraz mniej czasu', z kazdym uderzeniem serca natarczywe wolanie „Predzej!'.
Przejezdzajac przez dziury, pekniecia i laty na jezdni, kola walily jak mloty i Dylan bal sie skutkow ewentualnego rozerwania opony przy tak zawrotnej szybkosci, mimo to gnal dziewiecdziesiat szesc na godzine, wystawiajac na ciezka probe amortyzatory i torturujac resory, potem dziewiecdziesiat siedem, przy akompaniamencie ryku silnika i swistu wiatru w oknach, dziewiecdziesiat osiem, wciskajac sie miedzy dwie ogromne ciezarowki, wyprzedzajac z rakietowym wizgiem lsniacego jaguara, ktory zatrabil z dezaprobata, wreszcie dziewiecdziesiat dziewiec.
Dylan wiedzial, ze obok siedzi Jilly, wciaz przygotowana na katastrofe, wpierajac adidasy w deske rozdzielcza, szamoczac sie z pasami bezpieczenstwa, ktore usilowala zapiac. Katem oka dostrzegal, ze zawladnal nia paniczny strach, a gdy zerknal na nia przelotnie, utwierdzil sie w tym przekonaniu. Przypuszczal, ze cos do niego mowila, protestujac glosno przeciw karkolomnej, wariackiej gonitwie na zachod. Slyszal nawet jej glos, ale gluchy i znieksztalcony, jak gdyby ktos odtwarzal tasme z niewlasciwa predkoscia; nie rozumial ani slowa.
Zanim szybkosciomierz pokazal setke, a zwlaszcza gdy ja przekroczyl, kazda nieregularnosc nawierzchni przenosila sie ze zwielokrotnionym skutkiem na kierownice, ktora probowala wymknac sie Dylanowi z rak. Na szczescie pot, jaki wczesniej wystapil mu nagle na czolo i zwilzyl dlonie, zdazyl obeschnac w podmuchu wlaczonej klimatyzacji. Panowal nad samochodem przy predkosci stu dwoch i stu trzech mil na godzine, ale choc trzymal kierownice, nie mogl oderwac stopy od pedalu gazu.
Ogromna predkosc ani troche nie zmniejszyla jego potrzeby pedu; im szybciej jechal, tym wiekszy poploch go ogarnial, zmuszajac do wciskania gazu do oporu. Mial wrazenie, jakby wciagala go grawitacja czarnej dziury, kazac mu gnac wprost na linie horyzontu, za ktorym ani materia, ani promieniowanie nie mialy dokad uciec przed