W koncu usmiech utonal w jego przepastnej ziemistej twarzy, a na powierzchnie wychynal wyraz troski.

– Juz teraz otaczaja mnie coraz ciasniejszym pierscieniem. Dylan mial nadzieje, ze ciasnemu pierscieniowi bedzie towarzyszyc porzadna dawka torazyny, kaftan bezpieczenstwa i doswiadczeni ludzie w bialych fartuchach.

Swiatlo lampy odbijalo sie od stalowego ostrza scyzoryka. – Dla mnie juz nie ma ratunku, ale za nic nie pozwole, zeby zniszczyli dzielo mojego zycia. Kradziez to inna sprawa. Z tym moglbym sie pogodzic. Przeciez sam to zrobilem. Ale oni chca wymazac wszystko, co osiagnalem. Jak gdybym nigdy nie istnial.

Krzywiac sie, Doktor zacisnal palce na rekojesci scyzoryka i wbil ostrze w oparcie krzesla, kilka milimetrow od lewej reki swojego jenca.

Ten ruch nie wywarl korzystnego wplywu na Dylana, ktory podskoczyl ze strachu tak gwaltownie, ze poderwaly sie trzy nogi krzesla, a przez ulamek sekundy byc moze nawet lewitowal.

– Zjawia sie tu za pol godziny, moze wczesniej – ostrzegl Doktor. – Bede probowal ucieczki, ale nie ma sensu sie oszukiwac. Dranie pewnie mnie dopadna. I kiedy znajda choc jedna pusta strzykawke, zablokuja cale miasto i zbadaja wszystkich, jednego po drugim, dopoki sie nie dowiedza, kto dostal szpryce. Czyli dopoki nie znajda ciebie. Bo szpryce masz ty.

Pochylil sie, zblizajac twarz do twarzy Dylana. Jego oddech pachnial piwem i fistaszkami.

– Lepiej wez sobie do serca to, co mowie, synu. Jesli zostaniesz w strefie kwarantanny, znajda cie na pewno, a kiedy juz cie znajda- zabija. Taki sprytny gosc jak ty powinien wykombinowac, jak uzyc tego scyzoryka i uwolnic sie w dziesiec minut, dzieki czemu bedziesz mial szanse sie uratowac, a ja zdolam uciec, zanim mnie dogonisz.

Doktor mial miedzy zebami czerwone skorki i resztki bialego miazszu orzeszkow, ale o wiele trudniej niz slady po ostatniej przekasce mozna bylo znalezc oznaki jego szalenstwa. Jego oczy barwy spranego dzinsu wyrazaly wylacznie bezbrzezny smutek.

Wyprostowal sie, spojrzal na scyzoryk wbity w oparcie krzesla i westchnal.

– To naprawde nie sa zli ludzie. Na ich miejscu tez bym cie zabil. W calej tej sprawie jest tylko jeden zly czlowiek, i to ja nim jestem. Nie mam zludzen co do siebie.

Odsunal sie od krzesla, znikajac z pola widzenia Dylana. Sadzac po odglosach, Doktor pakowal swoj sprzet szalonego naukowca, wkladal marynarke i szykowal sie, by dac noge.

A wiec jedziesz do Santa Fe w Nowym Meksyku na festiwal sztuki, gdzie w minionych latach sprzedales tyle obrazow, by pokryc koszty podrozy i wplacic pewna sumke do banku, i zatrzymales sie na nocleg w czystym motelu o dobrej opinii, a potem kupiles kolacje na wynos z zawartoscia kalorii, po ktorej mozna zasnac rownie mocno jak po zbyt duzej dawce nembutalu, poniewaz chciales tylko spedzic spokojny wieczor, ogladajac z narazeniem wlasnych komorek nerwowych idiotyczne programy telewizyjne w towarzystwie pracujacego nad ukladanka brata, a w nocy jak najmniej cierpiec z powodu wzdecia wywolanego cheeseburgerem, ale wspolczesny swiat rozpadl sie do tego stopnia, ze siedzisz teraz przywiazany do krzesla, zakneblowany, z wstrzyknieta Bog wie jak paskudna choroba i scigany przez nieznanych zabojcow… A przyjaciele zastanawiaja sie, dlaczego robi sie z ciebie taki zrzeda.

Zza plecow Dylana odezwal sie glos Doktora, ktory widocznie byl nie tylko szalencem, ale takze telepata:

– Nie jestes niczym zarazony. Nie w takim sensie, jak to rozumiesz. To nie sa bakterie ani zaden wirus. To, co ci dalem… nie przenosi sie na innych. Synu, zapewniam cie, gdybym nie byl takim tchorzem, sam bym to sobie wstrzyknal.

Zapewnienie z ust eksperta nie poprawilo Dylanowi nastroju. – Wstyd przyznac, ze tchorzostwo to jeszcze jedna z moich wad. Naturalnie, jestem geniuszem, ale nie moge byc wzorem do nasladowania.

Jego usprawiedliwienie metoda autokrytyki stracilo juz jakakolwiek sile, ktorej slad wczesniej moglo nosic.

– Jak wyjasnilem, szpryca na kazdego dziala inaczej. Jezeli nie wymaze ci osobowosci ani nie pozbawi cie zdolnosci linearnego myslenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o szescdziesiat punktow, to istnieje mozliwosc, ze znacznie poprawi ci zycie.

Po namysle Dylan doszedl do wniosku, ze gosc nie traktuje pacjenta jak doktor Frankenstein. Traktuje pacjenta jak doktor Szatan.

– Jezeli poprawi ci zycie, splace w ten sposob czesc grzechow, jakie popelnilem. Jasne, w piekle czeka na mnie madejowe loze, ale sukces w tej sprawie moglby przynajmniej zrekompensowac moje najgorsze zbrodnie.

Zagrzechotal lancuch na drzwiach i metalicznie szczeknela zasuwa, gdy Doktor otworzyl zamek.

– Dzielo mojego zycia zalezy od ciebie. Teraz jest toba. Postaraj sie wiec przezyc.

Drzwi otworzyly sie i zamknely.

Wyjsciu szalenca towarzyszylo mniej przemocy niz jego przybyciu.

Siedzacy przy biurku Shep nie machal juz reka, oburacz pracowal nad ukladanka. Jak slepiec czytajacy ksiazke napisana alfabetem Braille'a zdawal sie rozpoznawac elementy czulymi opuszkami, spogladajac na kazdy nie dluzej niz dwie sekundy, od czasu do czasu nawet nie trudzac sie, by popatrzec, z niesamowita szybkoscia albo dokladal do blyskawicznie powiekszajacego sie obrazka kolejny fragment, albo odrzucal na bok, zeby poczekal na swoja kolej.

Ludzac sie glupia nadzieja, ze dzieki jakiejs cudownej wiezi psychicznej laczacej braci Shepherd rozpozna smiertelne niebezpieczenstwo, Dylan probowal krzyknac jego imie. Przemokly knebel zadzialal jak filtr, w duzym stopniu pochlaniajac jego glos, ktory wydobyl sie jako zduszony belkot w niczym nieprzypominajacy imienia brata. Mimo to krzyknal jeszcze raz, potem trzeci, czwarty, piaty, liczac na to, ze powtarzanie przyciagnie uwage chlopaka.

Kiedy Shep byl w nastroju do komunikowania sie z otoczeniem – co zdarzalo sie rzadziej niz wschod slonca, ale nie tak rzadko jak odwiedziny komety Halleya- potrafil tyle mowic, ze zalewal brata potokiem slow i samo sluchanie go bylo meczace. Znacznie prawdopodobniejsza byla sytuacja, ze Shep calymi dniami zdawal sie nie zauwazac obecnosci Dylana. Tak jak dzis. Tak jak tu i teraz. Pracowal z pasja nad ukladanka, prawie nieswiadomy tego, co sie dzieje w pokoju motelowym, mieszkal w cieniu swiatyni sinto na wpol widocznej na blacie biurka, oddychal swieza wonia kwitnacych drzewek wisniowych pod chabrowym niebem Japonii, a siedzial tylko dziesiec stop od krzesla Dylana, mimo to odlegly o pol swiata, za daleko, by slyszec brata, widziec jego poczerwieniala z bezsilnosci twarz, napiete miesnie karku, pulsujace skronie i blagalne spojrzenie.

Byli razem, lecz jednak osobno.

Scyzoryk czekal z ostrzem wbitym w drewno oparcia, stanowiac rownie trudne wyzwanie jak magiczny Excalibur zaklinowany w kamiennej pochwie. Niestety, nie mozna sie bylo spodziewac, ze krol Artur zmartwychwstanie i przybedzie do Arizony, by pomoc Dylanowi wyciagnac bron.

W ciele Dylana krazyla nieznana szpryca, jego iloraz inteligencji w kazdej chwili mogl stracic szescdziesiat punktow, zblizali sie mordercy bez twarzy.

Zegar, ktory zabieral ze soba w podroz, byl elektroniczny, a wiec cichy, mimo to Dylan slyszal tykanie. Zdradziecki milczacy zegar: jak gdyby odliczal cenne sekundy dwa razy szybciej.

Przyspieszajac w miare zblizania sie do finalu, Shep konczyl ukladanke oburacz, caly czas trzymajac po dwa kawalki. Lewa i prawa reka przemykaly jedna nad druga, trzepotaly nad elementami w pudelku, mknely jak wroble do blekitnego nieba, drzew wisniowych albo niedokonczonych rogow dachu swiatyni, a potem z powrotem do pudelka jak gdyby w szale budowania gniazda.

– Ciach dylu-dylu – powiedzial Shep. Dylan jeknal.

– Ciach dylu-dylu.

Jak podpowiadalo mu doswiadczenie, Shep bedzie zapewne powtarzal te bzdure setki czy nawet tysiace razy co najmniej przez pol godziny i dluzej, dopoki nie zasnie – blizej switu niz polnocy.

– Ciach dylu-dylu.

W mniej niebezpiecznych sytuacjach – czyli w ciagu ich dotychczasowego zycia, przed spotkaniem z szalencem uzbrojonym w strzykawke – Dylan czasami znosil te napady, bawiac sie w wierszyki i wynajdujac rymy do wszystkich mniej lub bardziej nonsensownych sylab, jakie obsesyjnie powtarzal brat.

– Ciach dylu-dylu.

Siedzi motyl na badylu – pomyslal Dylan. – Ciach dylu-dylu.

Pije drinka z chlorofilu… – Ciach dylu-dylu. Nagle trach i po motylu.

Przywiazany do krzesla, wypelniony szpryca, scigany przez zabojcow: to nie byla pora na rymowanki, tylko na

Вы читаете Przy Blasku Ksiezyca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату