+**
Mysl o setkach tysiecy milionow mikroskopijnych maszyn uwijajacych sie w jego mozgu zupelnie odebrala apetyt Dylanowi, ktory jadl bez zadnej przyjemnosci, jak na ironie prawie niczym maszyna pobierajaca porcje paliwa.
Kiedy przed Shepem postawiono danie zlozone z grzanki z serem zrobionej z chleba bez okraglej skorki, podzielonej na cztery kwadratowe kawalki, frytek bez ostrych koncowek, ogorkow konserwowych, z ktorych Dylan uformowal prostokatne slupki, oraz grubych plastrow pomidorow takze pokrojonych w kwadraty, chlopak zaczal jesc z widocznym zadowoleniem.
Mimo ze Shep jadl palcami – nie tylko grzanke, frytki i ogorki, ale takze pokrojone pomidory – Dylan nawet nie probowal przypominac mu o koniecznosci uzycia widelca. Na maniery przy stole byl odpowiedni czas i miejsce, ale tu i teraz powinni sie przede wszystkim cieszyc, ze zyja i moga w spokoju zjesc posilek.
Zajmowali boks przy oknie, chociaz Shep nie lubil, gdy „patrzyli na niego ludzie w srodku i ludzie z zewnatrz'. Szyby
w oknach byly jednak mocno przyciemnione, chronily wnetrze restauracji przed oslepiajacym swiatlem slonecznym, totez z ulicy niewiele mozna bylo zobaczyc.
Poza tym wszystkie boksy w tym lokalu rozmieszczono wzdluz okien, a zwykle stoliki ustawiono tak blisko siebie, ze w miare jak gestnialby tlum gosci, Shep szybko zaczalby okazywac niepokoj. Fizyczne bariery boksu zapewnialy im odpowiedni stopien prywatnosci, a po niedawnej reprymendzie Shep popadl w zmienny nastroj.
Dylan czul wibrujacy dotyk odciskow psychicznych na menu i sztuccach, lecz doszedl do wniosku, ze coraz lepiej idzie mu wyciszanie tych impulsow.
Dylan i Jilly prowadzili bezsensowna pogawedke o zupelnie nieistotnych rzeczach, takich jak ulubione filmy, jak gdyby rozrywka rodem z Hollywood mogla miec teraz jakiekolwiek znaczenie dla nich, skoro zostali oddzieleni od reszty ludzkosci i najprawdopodobniej godzinami beda przezywac rzeczy siegajace daleko poza ludzkie doswiadczenie.
Wkrotce pogaduszki o filmach zaczely sie wydawac nie tylko blahe, ale zupelnie dziwaczne, jakby byly bohaterska proba ucieczki przed rzeczywistoscia, wiec Jilly powoli skierowala rozmowe na ich sytuacje. Nawiazujac do zawilej logiki, dzieki ktorej Dylan zdolal uswiadomic bratu, ze skladanie w miejscu publicznym jest rownie zle widziane jak sikanie na buty staruszkom, powiedziala:
– To bylo kapitalne.
– Kapitalne? – Pokrecil przeczaco glowa. – To bylo podle. – Nie. Nie rob sobie wyrzutow.
– Ale jednak bylo podle. Nie cierpie tego, chociaz kiedy trzeba, umiem to robic calkiem niezle.
– Trzeba go bylo przekonac – odparla. – I to szybko.
– Nie szukaj dla mnie usprawiedliwien. Moze mi sie spodobac i sam ich zaczne szukac.
– Nie do twarzy ci z tym ponuractwem, O'Conner. Bardziej podobales mi sie jako irracjonalny optymista.
Usmiechnal sie.
– Ja tez sie sobie bardziej podobalem.
Polknela ostatni kes kanapki z wedlina i salata, popila lykiem coorsa, a potem westchnela i powiedziala:
– Nanomaszyny, nanokomputery… jezeli to male cholerstwo poprawia mi teraz inteligencje, dlaczego ciagle nie potrafie ogarnac rozumem tego wszystkiego?
– Niekoniecznie poprawiaja nam inteligencje. Po prostu nas zmieniaja. Nie zawsze na lepsze. A wlasnie, Proctor uznal, ze niezrecznie mowic o nanomaszynach sterowanych przez nanokomputery, wiec wymyslil nowe slowo na okreslenie polaczenia tych dwoch rzeczy. Nanoboty. Kombinacja „nano' i „robota'.
– Sliczna nazwa wcale nie sprawia, ze sa mniej straszne. – Jilly zmarszczyla brwi i potarla kark, jak gdyby poczula chlod. – Znowu deja vu. Nanoboty. Cos mi swita. Wtedy w pokoju mowiles, jakbys sie spodziewal, ze cos o tym wiem. Dlaczego?
– Ten tekst, ktory mialas przeczytac z ekranu, a ktory ci strescilem… to byl zapis godzinnego wywiadu, ktorego Proctor udzielil w twoim ulubionym programie radiowym.
– U Parisha Lanterna?
– W ciagu pieciu lat Proctor byl jego gosciem trzy razy, trzeci raz przez dwie godziny. Czyli moglas go raz slyszec.
Jilly zamyslila sie na moment nad nowa okolicznoscia, ale plynace z niej wnioski nie wzbudzily jej entuzjazmu.
– Moze juz lepiej zaczne sie martwic przemieszczaniem bieguna magnetycznego Ziemi i pijawkami mozgowymi z innej rzeczywistosci.
Z ulicy zjechal na parking jakis samochod i przemknal obok restauracji z tak nierozsadna predkoscia, ze ryk silnika i blysk za oknem zwrocily uwage Dylana. Czarny chevrolet suburban. Na dachu nad przednia szyba mial zamontowane cztery reflektory, ktore nie nalezaly do standardowego wyposazenia suburbanow. Jilly tez zauwazyla samochod.
– Nie. Jak mogli nas znalezc?
– Moze po tym, co zdarzylo sie w Safford, powinnismy jeszcze raz zmienic tablice.
Czarne auto zatrzymalo sie przed biurem motelu, tuz obok restauracji.
– Moze ten szczurek na stacji, Skipper, zaczal cos podejrzewac.
– Jest setka takich „byc moze'.
Dylan siedzial twarza do motelu, lecz Jilly miala miejsce akcji za plecami. Albo czesc miejsca akcji. Pokazala, stukajac palcem w szybe.
– Dylan. Po drugiej stronie ulicy.
Przez przyciemnione okno i drzace od goraca powietrze, ktore unosilo sie ze spieczonej jezdni, Dylan ujrzal drugiego czarnego chevroleta przed motelem naprzeciwko.
Przelykajac ostatni kes lunchu, Shep powiedzial:
– Ciasto.
Ze swojego miejsca, nawet gdyby przycisnal twarz do szyby, Dylan nie mogl zobaczyc calego chevroleta, ktory zaparkowal kolo recepcji. Polowa samochodu znajdowala sie jednak w jego polu widzenia i ujrzal dwoch mezczyzn, ktorzy wysiedli od strony kierowcy. Ubrani w lekkie, jasne stroje, odpowiednie do pogody w miasteczku na pustyni, wygladali jak golfisci zmierzajacy na popoludniowa partie: niezwykle wysocy golfisci, niezwykle wysocy i groznie wygladajacy golfisci.
– Prosze – przypomnial sobie Shep. – Prosze o ciasto.
3 0 Dylan przyzwyczail sie, ze jest jedna z najwyzszych osob prawie w kazdym gronie, ale dwaj dragale, ktorzy wysiedli z chevroleta, wygladali, jakby spedzili ranek na rodeo, wyrzucajac w powietrze kowbojow i biorac ich na rogi. Znikneli za samochodem, kierujac sie w strone biura.
– Chodzmy – rzucil krotko Dylan, wysunal sie z boksu i wstal.
Jilly zerwala sie natychmiast, ale Shep nawet sie nie ruszyl. Z pochylona glowa, wpatrujac sie w pusty talerz, powiedzial: – Prosze o ciasto.
Gdyby nawet podano mu trojkatny kawalek zamiast kwadratowego, jeden zaokraglony koniec ciasta mozna bylo latwo splaszczyc. Poza tym trojkat byl odpowiednio kanciasty, bez krzywizn, zdecydowanie nieksztaltowy. Shep uwielbial ciasto.
– Zjemy ciasto – sklamal Dylan. – Ale najpierw pojdziemy do toalety, bracie.
– Siku? – spytal Shep.
– Siku – potwierdzil cicho Dylan, chcac uniknac robienia sceny w restauracji.
– Shep nie musi siku.
Ze wzgledu na przepisy przeciwpozarowe i koniecznosc przyjmowania dostaw restauracja na pewno miala tylne wyjscie; aby tam jednak dotrzec, na pewno musieliby przejsc przez kuchnie, co spowodowaloby za duzo zamieszania, nawet gdyby im pozwolono skorzystac z tej drogi. Nie smieli wyjsc frontowymi drzwiami z obawy, ze zauwaza ich pseudogolfisci. Pozostala im tylko jedna droga.
– Mozliwe, ze przez pewien czas nie bedziesz mial okazji. Lepiej chodzmy teraz – wyjasnil Dylan.
– Nie chce siku. Zjawila sie kelnerka. – Podac cos jeszcze?
– Ciasto – powiedzial Shep.
– Moglibysmy zobaczyc liste deserow w menu? – zapytal Dylan.
– Ciasto.