Mordercy stracili cierpliwosc, uciekajac sie do bardziej radykalnych metod, ktore zapewne byly im blizsze niz dyskretne podchody. Drzwi zadygotaly od ciosu barku lub obcasa ciezkiego buciora, a krzeslo jeknelo jak kot, ktoremu przydepnieto ogon. – Dokad? – zwrocila sie do Dylana Jilly. – Dokad?
Lomot do drzwi rozlegl sie niczym walenie w kotly i cos w krzesle trzasnelo, ale konstrukcja wytrzymala.
Podczas skladania z damskiej toalety Dylan wyobrazal sobie mnostwo niezamierzonych celow podrozy, ktore mogly sie okazac dla niech zguba, lecz teraz nie przychodzilo mu do glowy ani jedno miejsce na Ziemi, gdzie mogliby szukac azylu.
Znow dobiegl ich odglos zderzenia ciala z odpornym drewnem, po ktorym cialo wydalo stekniecie, ale nie bolu ani zlosci, tylko perwersyjnej przyjemnosci, jaka czerpalo z kary.
Zaraz potem uslyszeli kolejny halas, lecz tym razem byl to ostry brzek tluczonego szkla. Zaslony na oknie drgnely, gdy od tkaniny odbily sie kawalki rozbitej szyby.
– Do domu – powiedzial do Shepherda Dylan. – Zabierz nas do domu, Shep. Szybko.
– Do domu – powtorzyl jak echo Shepherd, ale wygladal, jakby nie byl pewien, do ktorego miejsca dokladnie odnosi sie to slowo.
Ten, ktory wybil okno, zgarnal jakims narzedziem ostre odlamki z ramy, oczyszczajac sobie droge.
– Do naszego domu w Kalifornii – rzekl Dylan. – Kalifornia – sto iles tam tysiecy mil kwadratowych…
Shep uniosl dlon, jak gdyby skladal hold lenny stanowi Kalifornia.
– …ludnosc, trzydziesci iles milionow iles tysiecy… Genetyczny kuzyn byka, ktory atakowal drzwi, znowu zaszarzowal, a krzeslo trzasnelo, i obsunelo sie troche. Marszczac brwi, jakby wciaz niepewny siebie, Shepherd scisnal powietrze palcami uniesionej dloni.
– …drzewo stanu – powiedzial Dylan, lecz nazwa wyleciala mu z glowy
– Sekwoja! – pospieszyla mu z pomoca Jilly.
Zaslony wydely sie jak balon. Jeden z zabojcow zaczal sie gramolic do srodka.
– Kwiat stanu – maczek kalifornijski – ciagnal Dylan. Wytrwalosc sie oplacila. Po piatym uderzeniu drzwi wpadly z hukiem do srodka, wywracajac krzeslo
Pierwszy mezczyzna, ktory stanal na progu, kopiac na bok szczatki krzesla, byl ubrany w bladozolte spodnie i rozowo-zolta koszulke polo, a na twarzy mial wypisana zadze mordu. W rece trzymal pistolet. Ruszyl na nich, unoszac bron z niedwuznacznym zamiarem pociagniecia za spust.
– Eureka – powiedzial Shep i skrecil szczypte niczego. Dylan w duchu podziekowal Bogu, ze nie uslyszal wystrzalu, gdy pokoj motelowy sie zlozyl, uslyszal jednak, jak niedoszly zabojca krzyknal:
– O'Conner!
Tym razem podczas kalejdoskopowej podrozy obawial sie czegos zupelnie innego: ze zanim uciekli z pokoju, zbir w stroju golfowym podszedl za blisko nich i Shep zlozyl razem z nimi do Kalifornii uzbrojonego morderce.
32
Przez niknaca sypialnie motelowa Dylan zobaczyl zblizajace sie liczne platy cienia i kilka drobnych odlamkow bladego swiatla, a ulamek sekundy przed tym, jak rozpoznal nowe pomieszczenie, ktore rozlozylo sie wokol niego, poczul aromat ciasta cynamonowo-pekanowo-rodzynkowego upieczonego wedlug strzezonego jak oka w glowie przepisu jego matki – cudownej woni nie sposob bylo z niczym pomylic.
Shep, Jilly i Dylan przybyli tu cali i zdrowi, ale morderca w koszulce polo nie zdolal sie z nimi zabrac. Z Arizony nie dobieglo ich nawet echo krzyku „O'Conner!'.
Mimo poprawiajacego samopoczucie zapachu i braku zabojcy, ktory szturmowal drzwi pokoju w motelu, Dylan nie odczuwal ulgi. Cos bylo nie tak. Nie potrafil na razie okreslic zrodla swojego niepokoju, ale uczucie bylo zbyt wyrazne, by mozna je zlozyc na karb oslabionych nerwow.
Mrok panujacy w kuchni ich kalifornijskiego domu rozjasnialo jedynie slabe zoltokarmelowe swiatlo saczace sie zza otwartych drzwi, ktore prowadzily do jadalni, oraz jeszcze slabszy blask podswietlanego zegara – zamontowanego w brzuchu usmiechnietej ceramicznej swinki zawieszonej na scianie z prawej strony zlewu. Na blacie pod zegarem w blasku cyferblatu widac bylo prostokatna forme do pieczenia ze swiezym ciastem cynamonowo-pekanowo-rodzynkowym, ktore studzilo sie na drucianej podstawce.
Vonetta Beesley- odwiedzajaca ich raz na tydzien gosposia jezdzaca na harleyu – czasami gotowala wedlug najlepszych przepisow ich niezyjacej matki. Ale bracia mieli wrocic z objazdu po festiwalach sztuki dopiero pod koniec pazdziernika, wiec musiala przygotowac ten smakolyk dla siebie.
Po chwilowej dezorientacji, jaka nastapila tuz po zlozeniu, Dylan zrozumial, dlaczego nie moze sie pozbyc wrazenia, ze cos tu jest nie tak. Opuscili wschodnia Arizone, ktora lezala w gorskiej strefie czasowej, w sobote przed trzynasta. W Kalifornii, w pacyficznej strefie czasowej, powinno byc o godzine wczesniej niz w Holbrook. Prawie pierwsza po poludniu w Holbrook oznaczala prawie poludnie na wybrzezu Pacyfiku, a jednak za oknami kuchni panowala nieprzenikniona noc.
Ciemnosc w samo poludnie?
– Gdzie jestesmy? – zapytala szeptem Jilly. – W domu – odparl Dylan.
Zerknal na fosforyzujace wskazowki swojego zegarka, ktory ustawil na czas gorski przed dwoma dniami, przed festiwalem w Tucson. Zegarek pokazywal dwunasta piecdziesiat szesc, czyli dokladnie tak, jak sie spodziewal Dylan.
Tu, na ziemi maczka kalifornijskiego i sekwoi, powinna byc za cztery dwunasta, ale w poludnie nie o polnocy.
– Dlaczego jest ciemno? – spytala Jilly.
Podswietlany zegar w brzuchu swinki pokazywal dziewiata dwadziescia jeden.
Poprzednio w trakcie skladania podroz odbywala sie momentalnie lub co najwyzej w ciagu kilku sekund. Tym razem Dylan rowniez nie zauwazyl, aby uplynelo wiecej czasu.
Jesli rzeczywiscie zjawili sie tu o dwudziestej pierwszej dwadziescia jeden, Vonetta powinna wyjsc juz pare godzin wczesniej. Pracowala od dziewiatej rano do siedemnastej. Gdyby jednak poszla, zabralaby ze soba ciasto.
Nie zapomnialaby tez zgasic swiatla, w jadalni. Na Vonetcie Beesley zawsze mozna bylo polegac jak na zegarze atomowym w Greenwich, wedlug ktorego wszystkie kraje swiata reguluja swoje zegary.
Panowal nastroj pogrzebowy – dom spowijal calun ciszy i bezruchu.
Wrazenia osobliwosci nie wywolala tylko ciemnosc zagladajaca do okien, ale sam dom i cos, co krylo sie wewnatrz niego. Dylan nie slyszal oddechu zaczajonego demona, lecz wyczuwal, ze wszystko jest nie tak, jak powinno.
Jilly takze musiala ulec podobnemu wrazeniu. Stala dokladnie w tym samym miejscu, gdzie zostala zlozona, jak gdyby bala sie ruszyc, a mimo polmroku z mowy jej ciala bez trudu mozna bylo wyczytac napiecie.
Z jadalni saczylo sie swiatlo inne niz zwykle. Gorna lampa nad stolem, ktorej Dylan nie widzial ze swojego miejsca, byla wyposazona w sciemniacz, ale blask, choc przytlumiony, mial karmelowy odcien i byl zbyt nastrojowy jak na swiatlo mosiezno-krysztalowego zyrandola. Poza tym blask nie pochodzil z gory; sufit w sasiednim pokoju tonal w cieniu, a swiatlo padalo na podloge z punktu umieszczonego niewiele wyzej niz blat stolu.
– Shep, bracie, co sie dzieje? – wyszeptal Dylan.
Skoro obiecano mu ciasto, mozna sie bylo spodziewac, ze Shep od razu ruszy do cynamonowych wspanialosci, ktore studzily sie w blasze pod zegarem, poniewaz zwykle skupial sie bez reszty na jednym celu, zwlaszcza jesli chodzilo o ciasto. On jednak postapil krok ku drzwiom jadalni, zawahal sie i powiedzial:
– Shep jest dzielny – ale w jego glosie Dylan uslyszal tyle leku, jak nigdy dotad.
Dylan nie chcial ryzykowac wyprawy w glab domu, dopoki lepiej nie rozezna sie w sytuacji. Potrzebowal tez dobrej broni. W szufladzie szafki kuchennej spoczywal caly arsenal ostrych narzedzi; na razie jednak mial dosc nozy. Zatesknil za kijem baseballowym.
– Shep jest dzielny – powtorzyl Shep jeszcze bardziej drzacym glosem i z mniejsza pewnoscia siebie niz poprzednio. Nie patrzyl jednak na podloge, lecz prosto na drzwi jadalni i jak gdyby ignorujac wewnetrzny glos, ktory w obliczu niebezpieczenstwa zawsze radzil mu wycofac sie bez podejmowania walki, ruszyl naprzod,