Glosy w salonie staly sie glosniejsze, bardziej nabrzmiale zloscia.
– Bracie, zloz nas stad – zaczal namawiac starszego Shepherda Dylan. – Zloz nas do domu, ale do naszych czasow. Rozumiesz mnie, Shep? Zloz nas z przeszlosci, szybko.
Mlodszy Shepherd byl gluchy na glos Dylana, Jilly i starszego siebie. Mimo ze starszy Shep slyszal kazde slowo brata, zareagowal tak, jakby tez nalezal do minionego czasu i byl gluchy jak pien na glosy przybyszow z przyszlosci. Sadzac po skupieniu, z jakim obserwowal mlodszego siebie, nie chcial jeszcze donikad sie skladac i zadna sila nie zmusilaby go do wykorzystania czarodziejskiej mocy.
Gdy prowadzona podniesionymi glosami rozmowa w salonie przybrala na sile, rece dziesiecioletniego Shepa opadly nagle na stol, a kazda trzymala element ukladanki. Chlopiec spojrzal w strone otwartych drzwi.
– Och, nie – rzekl Dylan, gdy ze zgroza uswiadomil sobie, co sie dzieje. – Nie bracie, nie, nie.
– Co? – odezwala sie Jilly. – Co jest?
Mlodszy Shep odlozyl kawalki ukladanki na stol i podniosl sie z krzesla.
– Biedny dzieciak. Widzial to – powiedzial z rozpacza Dylan. – Nie zdawalismy sobie sprawy, ze widzial.
– Co widzial?
Dwunastego lutego tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego drugiego roku dziesiecioletni Shepherd O'Conner wyszedl zza stolu i powloczac nogami, zblizyl sie do drzwi salonu.
Dwudziestoletni Shepherd postapil naprzod i wyciagnal reke, probujac zatrzymac mlodszego siebie. Dlon przeszla przez Shepherda z lutego sprzed lat, jakby byl duchem, bez najmniejszego efektu.
Wpatrujac sie w swoje rece, starszy Shep powiedzial drzacym ze strachu glosem:
– Shep jest dzielny. Shep jest dzielny.
Nie mowil chyba jednak z podziwem o dziesiecioletnim Shepherdzie O'Connerze, lecz dodawal sobie sil, by stawic czolo koszmarowi, ktory mial nastapic.
– Zloz nas stad – nalegal Dylan.
Shepherd spojrzal mu prosto w oczy i mimo ze stal przed bratem, a nie kims obcym, taka chwila bliskosci zawsze wiele go kosztowala. Dzis, w tych okolicznosciach, cena byla wyjatkowo wysoka. W jego oczach widniala bezbronnosc i delikatnosc, przeciw ktorym nie mial zwyklej ludzkiej broni: ego, poczucia wlasnej wartosci, psychologicznego instynktu samozachowawczego.
– Chodzcie. Chodzcie zobaczyc. – Nie.
– Chodzcie zobaczyc. Musicie zobaczyc. Mlodszy Shepherd wyszedl z jadalni do salonu. Odwracajac wzrok od Dylana, starszy Shepherd powtorzyl z uporem:
– Shep jest dzielny, dzielny. – Po czym ruszyl za samym soba-mezczyzna-dziecko sladem dziecka. Gdy kierujac sie do salonu, zszedl z perskiego dywanu na parkiet z jasnego klonu, kazdy krok znaczyl atramentowymi kaluzami.
Dylan i Jilly poszli za nim do salonu z dwunastego lutego tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego drugiego roku. Mlodszy Shepherd zatrzymal sie dwa kroki za progiem, lecz starszy Shepherd minal go, by spojrzec z bliska na rozgrywajaca sie w pokoju doniosla scene.
Widok matki, Blair, ktora jeszcze zyla i wydawala sie teraz cudownie zmartwychwstala, wstrzasnal nim bardziej, niz Dylan moglby przypuszczac. Czul, jakby serce scisnal mu drut kolczasty, raniac je do glebi przy kazdym uderzeniu.
Blair O'Conner miala czterdziesci cztery lata. Tak niewiele. Pamietal jej lagodnosc, dobroc, cierpliwosc i dorownujaca urodzie madrosc.
Teraz jednak ukazywala bardziej wybuchowa strone swojej natury: gniew rozjasnial zielone oczy i nadawal rysom ostrosc. Mowiac, chodzila tam i z powrotem, a kazdy ruch i moment zatrzymania przywodzily na mysl pantere broniaca mlodych.
Nigdy nie wpadala w gniew bez przyczyny, a Dylan nigdy nie widzial jej az tak rozgniewanej.
Mezczyzna, ktory podraznil jej poczucie dobra i zla, doprowadzajac ja do gniewu, stal pod oknem, odwrocony tylem do niej i do wszystkich z tego i tamtego czasu.
Nie widzac duchow z przyszlosci ani nawet dziesiecioletniego Shepa, ktory przygladal sie z drzwi jadalni, Blair powiedziala:
– Mowilam panu, ze one nie istnieja. A nawet gdyby istnialy, nigdy bym ich panu nie dala.
– A gdyby jednak istnialy, komu by je pani dala? – zapytal mezczyzna pod oknem, odwracajac sie do niej.
Chociaz w roku 1992 byl nieco szczuplejszy niz w 2002 i mial wiecej wlosow niz dziesiec lat pozniej, poznali go od razu. W salonie stal Lincoln Proctor vel Frankenstein.
34
Jilly okreslila kiedys jego usmiech jako „okrutno-senny' i Dylan odniosl podobne wrazenie. Przedtem zdawalo mu sie, ze wyblakle i matowe bladoniebieskie oczy musza nalezec do istoty lagodnej jak baranek, lecz przy drugim spotkaniu doszedl do wniosku, ze przypominaja lodowe okna, za ktorymi kryje sie krolestwo chlodu.
Jego matka znala Proctora. Dziesiec lat temu Proctor byl w ich domu.
Odkrycie wstrzasnelo Dylanem do tego stopnia, ze na chwile zapomnial o strasznym zakonczeniu tego spotkania i stal na wpol sparalizowany, sluchajac jak urzeczony toczacej sie rozmowy.
– Niech to diabli, te dyskietki nie istnieja! -oswiadczyla stanowczo matka. -Jack nigdy o nich nie wspominal. Ta dyskusja nie ma sensu.
Jack, ojciec Dylana, nie zyl od pietnastu lat, a w lutym tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatego drugiego, gdy doszlo do tej konfrontacji – od pieciu.
– Wszedl w ich posiadanie w dniu, w ktorym umarl – powiedzial Proctor. – Nie musiala pani o tym wiedziec.
– Jesli kiedykolwiek istnialy – odparla Blair – w co watpie, Jack zabral je ze soba.
– Gdyby istnialy – naciskal dalej Proctor – czy oddalalby je pani nieszczesnym inwestorom, ktorzy stracili pieniadze…
– Prosze nie upiekszac prawdy. Pozbawil ich pan pieniedzy oszustwem. Ludzie, ktorzy ufali Jackowi, zaufali tez panu – a pan ich oskubal. Zalozyl pan firmy na potrzeby wlasnych projektow, nad ktorymi w ogole nie zamierzal pan pracowac, pompowal pan z nich pieniadze na swoje glupie badania nad robotami…
– Nanobotami. Poza tym moje badania nie sa glupie. Nie jestem dumny z oszukiwania ludzi. Wstydze sie tego. Ale badania nad nanomaszynami pochlaniaja duzo wiecej pieniedzy, niz ktokolwiek chcialby zainwestowac. Musialem znalezc dodatkowe zrodla finansowania.Byly…
Matka Dylana przerwala mu lekcewazacym tonem:
– Gdybym miala dyskietki, o ktorych pan mowi, oddalalbym je policji. Dlatego moze byc pan pewien, ze Jack tez ich nie mial. Gdyby mial w reku dowody tego rodzaju, nigdy by sie nie zabil. Mialby przynajmniej cien nadziei. Zwrocilby sie do wladz, walczyl o dobro inwestorow.
Proctor z usmiechem skinal glowa.
– Czyli nie byl czlowiekiem, ktory moglby polknac fiolke tabletek i sztachnac sie spalinami z rury wydechowej, co? Przez twarz Blair O'Conner przemknal plomien wscieklosci, lecz szybko zdusily je uczucia silniejsze od gniewu.
– Wpadl w depresje. Nie tylko z powodu wlasnych strat. Uwazal, ze zawiodl zaufanie dobrych ludzi, ktorzy liczyli na niego. Przyjaciol, rodziny. Czul sie przygnebiony… – Dopiero po chwili zorientowala sie, ze w pytaniu Proctora moze sie kryc inny, przerazajacy sens. Otworzyla szeroko oczy. – Co pan chce przez to powiedziec?
Spod skorzanej kurtki Proctor wyciagnal pistolet. Jilly chwycila Dylana za ramie.
– Co to?
– Myslelismy, ze zabil ja ktos obcy, kto wdarl sie do domu. Moze jakis psychopata, ktory zjechal z autostrady. Nigdy tego nie wyjasniono.
Przez chwile matka Dylana i Proctor patrzyli na siebie w milczeniu i Blair O'Conner zrozumiala prawde o smierci meza.
– Jack byl mojego wzrostu – powiedzial wreszcie Proctor. – Ale ja jestem myslicielem, nie bokserem. Przyznaje, ze mam cos z tchorza. Ale pomyslalem, ze moge go pokonac, wykorzystujac zaskoczenie i chloroform. I