— Powinna byc jakas, ale odlegla o pare dni drogi stad, wiec…

— Jest to miejsce, gdzie gromadzono pelzajace stwory jadalne i wysylano je w dol rzeki — wyjasnil nildor.

— Tutaj? — Gundersen wzruszyl ramionami. — Chyba znow stracilem orientacje. Dobrze. Pojde tam.

Sulidor poruszal sie szybko poprzez rozswietlony las, a Gundersen podazal na grzbiecie Srin'gahara tuz za nim. Schodzili w doline, stawalo sie coraz parniej i mroczniej.

Pod wystepem golej, zwietrzalej, zoltej skaly wznosilo sie to, co pozostalo ze stacji Kompanii. Budynek wydawal sie jeszcze bardziej zrujnowany, niz tamta, lezaca na poludniu, stacja wezow. Gundersen zsiadl i zatrzymal sie przed wejsciem, czekajac, by sulidor go poprowadzil. Zaczal padac cieply, przyjemny deszcz. Zapach lasu zmienil sie natychmiast: z ostrego, gryzacego stal sie slodki. Byla to jednak slodycz zgnilizny.

— Ziemianie sa wewnatrz — powiedzial Na-sinisul. — Mozesz wejsc. Ja zaczekam na twoje polecenia.

Gundersen wszedl do budynku. Powietrze bylo tu zatechle smrodliwe i pelne wilgoci. Zastanawial sie, ile zjadliwych zarodkow wciaga do pluc z kazdym oddechem. Slychac bylo glosne kapanie ciezkich kropli. Postanowil oswietlic wnetrze plomieniem miotacza, natychmiast cos pacnelo go w twarz i zaczelo wokol trzepotac — jakies stworzenie znecone cieplem i swiatlem. Gundersen odpedzil je. Na palcach pozostal mu lepki sluz.

Gdzie byli Ziemianie?

— Hallo? — zawolal. — Hallo, hallo, hallo?

W odpowiedzi uslyszal jakis jek. Potykajac sie i slizgajac w mroku, przedarl sie przez gmatwanine niewidocznych przedmiotow i doszedl do miejsca, skad pochodzil odglos glosnego kapania. Cos jasnoczerwonego w ksztalcie kosza, wielkosci ludzkiej klatki piersiowej, usadowilo sie wysoko na scianie, prostopadle do podlogi. Przez wielkie pory w gabczastej powierzchni tego tworu wydobywala sie czarna ciecz i spadala z pluskiem.

Podloga byla tu mocno pochyla i to, co spadalo z gabczastego kosza splywalo szybko zbierajac sie w odleglym koncu pokoju, w rogu pomiedzy podloga i sciana. Tutaj Gundersen znalazl Ziemian. Lezeli obok siebie na niskim materacu. Splywajaca ciecz utworzyla wokol nich czarna sadzawke i przelewala sie ponad ich cialami. Glowa jednego z Ziemian przechylila sie na bok i cala twarz zanurzona byla w plynie. Jeki wydawal drugi z lezacych.

Oboje byli nadzy. Mezczyzna i kobieta, chociaz trudno bylo to rozpoznac, byli bowiem tak wychudzeni i wyniszczeni, ze ich cechy plciowe staly sie niemal niewidoczne. Nie mieli wlosow ani nawet brwi. Kosci sterczaly im przez wysuszona jak pergamin skore. Oczy mieli otwarte, ale wzrok nieruchomy, szklany, utkwiony w jeden punkt. W zalomach skory rosly szare algi, a po ich cialach pelzaly grzybiaste stwory.

Gundersen automatycznie, gwaltownym ruchem zrzucil dwa slimakowate zyjatka z wyschnietych piersi kobiety. Poruszyla sie i zajeczala.

— Czy juz koniec? — wyszeptala w jezyku nildorow. Glos jej zabrzmial jak cichutki spiew fletu.

— Kim pani jest? — zapytal Gundersen po angielsku. — Jak to sie stalo?

Nie otrzymal odpowiedzi.

Grzybowaty slimak wlazl jej na twarz. Odrzucil go i dotknal jej policzka. Mial wrazenie, ze przesuwa palcami po sztywnym, chrzeszczacym papierze. Usilowal ja sobie przypomniec — wyobrazal sobie czarne wlosy na lysej teraz czaszce, lekko lukowate brwi, pelne policzki i usmiechniete usta. Ale na nic to sie nie zdalo: albo zupelnie zapomnial, albo nigdy jej nie widzial.

— Czy zaraz sie skonczy? — zapytala znow w jezyku nildorow.

Gundersen zwrocil sie ku jej towarzyszowi. Delikatnie, bojac sie, by nie zlamac kruchej szyi, uniosl jego glowe z kaluzy. Wydawalo sie, jakby mezczyzna oddychal tym plynem — wylewal mu sie z nosa i z ust, a po chwili widac bylo, ze nie moze poradzic sobie ze zwyklym powietrzem. Gundersen znow zanurzyl mu twarz w cieczy, ale przez ten krotki moment rozpoznal go. Byl to niejaki Harold — a moze Henry? — Dykstra, ktorego kiedys, dawno, znal z widzenia.

Nieznajoma kobieta poruszyla reka, nie miala jednak dosc sily, by ja uniesc. Oboje wygladali jak zywe duchy, jak ucielesniona smierc, pograzeni w lepkim plynie, calkowicie bezradni.

— Od jak dawna jestescie w tym stanie? — zapytal w jezyku nildorow.

— Od wiekow — wyszeptala.

— Kim pani jest!

— Nie… pamietam. Czekam.

— Na co?

— Na… koniec.

— Prosze mnie posluchac. Nazywam sie Edmund Gundersen. Bylem kiedys zarzadca okregu. Chce wam pomoc.

— Prosze mnie zabic. Najpierw mnie, potem jego.

— Przetransportujemy was stad na lotnisko. Za tydzien albo za dziesiec dni bedziecie w drodze na Ziemie i potem…

— Nie… prosze…

— Czemu? Dlaczego nie? — dopytywal sie.

— Skoncz z tym. Skoncz.

Zebrala sily, by wygiac plecy i uniesc sie troche z cieczy, ktora prawie zakrywala jej dolna czesc ciala. Cos nagle zafalowalo i wybrzuszylo sie pod jej skora. Gundersen dotknal jej napietego brzucha i poczul, ze cos sie tam rusza. Bylo to przerazajace. Dotknal ciala Dykstry i tam w srodku, tez sie cos poruszalo.

Niemal sparalizowany ze strachu podniosl sie na nogi i odsunal. W swietle miotacza przygladal sie tym pokurczonym postaciom, z ktorych pozostala skora i kosci, nagim ale bezplciowym. Nie mialy juz ani ciala, ani ducha, a jednak wciaz zyly. Ogarnal go przerazajacy, paralizujacy strach.

— Na-sinisul! — zawolal. — Chodz tutaj! Chodz predzej! Sulidor zjawil sie natychmiast. Stanal obok.

— Cos w nich siedzi — mowil przerazony Gundersen. — Jakies pasozyty? Ruszaja sie. Co to jest?

— Spojrz — Na-sinisul wskazal gabczasty kosz, z ktorego wyciekal czarny plyn. — Oni nosza w sobie jego potomstwo. Stali sie zywicielami: za rok, dwa, a moze trzy wylonia sie larwy.

— Przeciez do tego czasu oni poumieraja.

— Sa odzywiani tym — sulidor machnal ogonem nad ciemna kaluza. — Wchlaniaja to przez skore. Ta ciecz odzywia ich wystarczajaco, a razem z nimi to co w nich siedzi.

— Wezmiemy ich stad i przetransportujemy do hotelu rzeka i…

— Umra — oswiadczyl Na-sinisul — gdy tylko wydobedzie sie ich z tej cieczy. Nie ma zadnej nadziei ocalenia.

— Kiedy to sie skonczy? — spytala cicho kobieta.

Gundersen zadrzal. Wpajano w niego, by nigdy nie godzil sie na ostatecznosc smierci: dopoki w czlowieku tli sie iskierka zycia, moze byc uratowany. Z resztek tkanek mozna odtworzyc kopie oryginalu. Na tym swiecie nie istnialy jednak niezbedne urzadzenia. Krecilo mu sie w glowie. Nie wiedzial, jaka podjac decyzje. Zostawic ich tu i pozwolic, by obce twory karmily sie ich wnetrznosciami? Probowac zabrac ich jakos na lotnisko i wyslac do najblizszego szpitala? Zakonczyc natychmiast ich meke? A moze postarac sie samemu uwolnic ich ciala od tego, co je zzera od wewnatrz? Znow ukleknal. Z najwyzszym wysilkiem opanowujac strach i odraze dotknal brzucha kobiety, jej ud i sterczacych bioder. Pod skora znajdowala sie niesamowita, drzaca masa. A jednak umysl kobiety jeszcze pracowal. Nieprzytomny mezczyzna byl szczesliwszy, chociaz tez lezal zarobaczony. Czy tego oczekiwali, odmawiajac kiedys wyjazdu ze swiata, ktory pokochali? Belzagor moze usidlic czlowieka, powiedzial wielokrotnie narodzony Vol'himyor. Ale to usidlenie, to tutaj, bylo zbyt doslowne. Smrod rozkladajacych sie cial mdlil go.

— Zabij ich oboje — zdecydowal. — I zrob to predko.

— Kazesz mi to zrobic?

— Zabij ich. I zerwij to ze sciany i tez zabij.

— To nie popelnilo zadnego przestepstwa — oswiadczyl sulidor. — Robi to tylko, co jest naturalne. Zabijajac tych dwoje pozbawie to potomstwa, ale nie chce pozbawic go rowniez zycia.

— Dobrze — zgodzil sie Gundersen. — Tylko Ziemian. Szybko.

— Bedzie to akt milosierdzia, wykonany na twoj wyrazny rozkaz — stwierdzil Na-sinisul.

Pochylil sie i wzniosl potezne ramie. Z faldy skory wylonila sie lapa z zakrzywionymi szponami i dwukrotnie zadala cios.

Gundersen zmusil sie, by nie odwrocic oczu. Ciala rozlupaly sie jak suche lupiny. To co bylo wewnatrz wylazlo, nieuformowane, surowe, rozlewajace sie. Nawet teraz wskutek jakiegos niepojetego odruchu zwloki

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату