drgnely i skurczyly sie. Gundersen wpatrywal sie w nie.
— Slyszycie mnie? — upewnial sie zdenerwowany. — Zyjecie, czy jestescie martwi?
Kobieta otworzyla usta, ale nie wydala zadnego glosu. Gundersen nie wiedzial, czy byl to wysilek by przemowic, czy tylko ostatni nerwowy skurcz miesni. Przycisnal mechanizm i z miotacza wytrysnal ogromny plomien. Skierowal go na ciemna sadzawke. Z prochu powstales i w proch sie obrocisz, pomyslal, zmieniajac w popiol cialo Dykstry, lezacej kolo niego kobiety oraz wijace sie larwy. Powstala chmura gryzacego, duszacego dymu.
Zmniejszyl plomien i zwrocil sie do sulidora.
— Chodz — powiedzial. Obaj wyszli.
— Chcialbym spalic ten budynek, cale to miejsce oczyscic ogniem — powiedzial Gundersen.
— Wiem.
— Ty bys mnie jednak powstrzymal.
— Mylisz sie. Nikt na tym swiecie nie powstrzyma cie od uczynienia czegokolwiek.
Na co by sie to przydalo? — zastanowil sie Gundersen. Oczyszczenie juz sie dokonalo. Usunal z tego miejsca te istoty, ktore byly tu obce.
Deszcz przestal padac. Srin'gahar czekal, by zabrac Gundersena. Dolaczyli do czterech pozostalych nildorow i chociaz byla juz noc, ruszyli w droge. Zmarnowali tu sporo czasu, a kraj ponownych narodzin byl jeszcze daleko. Nad ranem Gundersen uslyszal grzmot Wodospadow Shangri-la, ktore nildory nazywaly Du'jayukh.
IX
Wygladalo to tak, jakby biala sciana wody spadala z nieba. Nic na Ziemi nie dalo sie porownac z ta katarakta o trzech progach. Gundersen i jego nildorscy towarzysze zatrzymali sie u stop wodospadow, gdzie cala kaskada rozlewala sie w szeroki, otoczony skalnymi scianami basen. Sulidor pozegnal sie z nimi i sam podazyl na polnoc.
Czlowiek wykapal sie w basenie, gdzie woda byla chlodna i krystalicznie czysta, a potem zaczeli wspinac sie w gore.
Polozona prawie na szczycie stacja Shangri-la, jeden z najwazniejszych posterunkow Kompanii, nie byla z dolu widoczna. Niegdys byly tez stacje u stop wodospadu i przy srodkowej katarakcie, ale z tych budynkow nic juz nie pozostalo — calkowicie pochlonela je dzungla. Na szczyt wiodla zygzakami kamienista droga. Kiedy Gundersen ujrzal ja po raz pierwszy, sadzil, ze to dzielo inzynierow wyslanych przez Kompanie, ale potem dowiedzial sie, ze to naturalna gran, ktora nildory poszerzyly i poglebily, by ulatwic sobie wedrowke na miejsce ponownych narodzin.
Miarowy rytm wspinaczki ukolysal Gundersena i sen zaczynal mu kleic powieki. Trzymal sie kurczowo rogow Srin'gahara i modlil by nie spasc, jesli sie zdrzemnie. W pewnej chwili przebudzil sie gwaltownie — trzymal sie tylko lewa reka, cale cialo obsunelo sie na bok nildora i wisialo nad przynajmniej dwustumetrowa przepascia.
Na godzine przed zmierzchem osiagneli szczyt wodospadu. Stacja Shangri-la byla na pozor niezmieniona: trzy niejednakowe bloki z ciemnego mieniacego sie plastyku i starannie utrzymane ogrody, pelne niezwyklych, tropikalnych roslin. Przy kazdym wykuszu budynku byla obrosnieta pnaczami weranda z widokiem na rzeke. Gundersen poczul suchosc w gardle i sztywnosc w nogach.
— Jak dlugo mozemy tu pozostac? — spytal Srin'gahara.
— A jak dlugo bys sobie zyczyl?
— Dzien, moze dwa — nie wiem jeszcze. Zalezy, jak zostane powitany.
— Mozemy zrobic krotka przerwe w podrozy — oswiadczyl
nildor. — Ja i moi przyjaciele bedziemy obozowac w zaroslach. Kiedy uznasz, ze nadeszla pora ruszac dalej, przyjdz do nas.
Nildory odeszly, a Gundersen skierowal sie w strone stacji. U wejscia do ogrodu zatrzymal sie. Drzewa byly sekate i pochylone, mialy dlugie, szerokie, pierzaste liscie, zwisajace do dolu. Gorska flora roznila sie od roslin na poludniu, choc i tutaj panowalo ustawiczne lato. Z budynku przeblyskiwaly swiatla. Wszystko tutaj wydawalo sie zdumiewajaco uporzadkowane i stanowilo ostry kontrast ze zrujnowana stacja wezow oraz z koszmarem na stacji grzybowatych slimakow. Nawet ogrod przy hotelu nie byl zadbany do takiego stopnia.
Na sciezce, blokujac Gundersenowi droge, stanela masywna, dwunozna postac, ktora wylonila sie z cienia. Gundersen pomyslal najpierw, ze to sulidor, ale zaraz zdal sobie sprawe, ze to tylko robot, prawdopodobnie ogrodnik.
— Czlowieku, skad sie tu wziales? — zapytal glebokim glosem.
— Jestem gosciem — odparl Gundersen — podroznikiem, ktory szuka schronienia na noc.
— Czy kobieta cie oczekuje?
— Z pewnoscia nie. Bedzie jednak chciala mnie zobaczyc. Powiedz jej, ze jest tu Edmund Gundersen. Robot popatrzyl na niego uwaznie.
— Powiem jej. Zostan, gdzie jestes i niczego nie dotykaj.
Gundersen czekal. Czas plynal. Mrok stawal sie glebszy, pojawil sie jeden ksiezyc. Niektore drzewa w ogrodzie zaczely swiecic. Wiatr zmienil kierunek i przyniosl mu plynacy z oddali odglos rozmowy nildorow.
Wreszcie robot wrocil.
— Kobieta chce ciebie widziec. Idz dalej aleja i wejdz do budynku — powiedzial.
Gundersen wszedl na stopnie schodow. Na werandzie zauwazyl dziwne rosliny w doniczkach. Poustawiane byle gdzie jakby czekaly na przesadzenie do ogrodu. Niektore chwialy wasami i mrugaly zachecajaco swiatelkami, by znecic upatrzona ofiare. Gundersen wszedl do wnetrza, a nie widzac nikogo na dole chwycil sprezysta liane i znalazl sie na werandzie pierwszego pietra.
— Seena? — zawolal.
Byla na werandzie, opierala sie o porecz. W swietle dwoch ksiezycow zobaczyl gleboka szczeline miedzy jej posladkami i pomyslal, ze postanowila powitac go bez ubrania. Gdy sie odwrocila, okazalo sie jednak, ze jakis dziwny stroj okrywa przod jej ciala. Byla to jasna, galaretowata masa, bezksztaltna, z purpurowymi cetkami i metalowym polyskiem, cos jakby olbrzymia ameba. To cos otaczalo jej brzuch i uda. Biodra i ramiona pozostawaly nagie. Masa ta byla w pewnym stopniu zywa, bo zaczynala rozplywac sie, najwyrazniej z wlasnej woli, wysylajac wypustki, ktore otoczyly lewe udo i prawe biodro Seeny.
Niesamowitosc tego stroju wprawila go w zdumienie i jakies zaklopotanie. Sama Seena poza tym wydawala sie dawna Seena. Przytyla troche, jej piersi staly sie ciezsze, biodra szersze, pozostala jednak w dalszym ciagu atrakcyjna kobieta w kwiecie wieku. Ale dawna Seena nie pozwolilaby za nic w swiecie, by cos tak dziwacznego dotykalo jej skory.
Nie spuszczala z niego wzroku. Jej lsniace, czarne wlosy spadaly do ramion, jak niegdys. Na twarzy nie miala zadnych zmarszczek. Patrzyla mu prosto w oczy, bez zazenowania, stopy mocno opierala o ziemie, ramiona opadaly spokojnie, glowe trzymala wysoko uniesiona.
— Sadzilam, ze juz nigdy tu nie wrocisz, Edmundzie — powiedziala.
Dawniej mowila zbyt szybko, nerwowo, glosem o ton moze nawet zbyt wysokim. Teraz byla calkowicie swobodna, a glos jej brzmial jak doskonale nastrojona wiolonczela.
— Czemu wrociles? — spytala.
— To dluga historia, Seeno. Sam nawet nie wszystko rozumiem. Moge zostac tu na noc?
— Alez naturalnie. Nie musisz pytac!
— Doskonale wygladasz, Seeno. Spodziewalem sie, ze pewnie po tylu latach…
— Zrobila sie ze mnie stara baba?
— Ach, nie!
Spojrzal jej w oczy i przerazil sie: byly zimne, nieruchome, szklane. Przypomnialo mu to ten straszny wyraz oczu Dykstry i jego towarzyszki.
— Ja… wlasciwie nie wiem, czego sie spodziewalem.
— Z toba takze czas dobrze sie obszedl, Edmundzie. Masz teraz twarz bardziej surowa, w ciagu tych lat zgubiles mlodziencza miekkosc, stales sie stuprocentowym mezczyzna. Nigdy nie wygladales lepiej.