— Dziekuje ci.
— Nie pocalujesz mnie? — spytala.
— O ile mi wiadomo, jestes mezatka.
Drgnela i zacisnela jedna piesc. To, co miala na sobie, rowniez zareagowalo, barwa jego pociemniala i wypuscilo drugi pseudokokon.
— Gdzie sie o tym dowiedziales?
— Na wybrzezu. Van Beneker powiedzial, ze wyszlas za maz za Jeffa Kurtza.
— Tak, wkrotce potem, jak wyjechales.
— Rozumiem. On jest tutaj? Zignorowala pytanie.
— Nie chcesz mnie pocalowac? A moze masz zasady zabraniajace calowania zon innych mezczyzn?
Zmusil sie do usmiechu. Niezrecznie, z zaklopotaniem, pochylil sie, objal ja ramieniem i przyciagnal do siebie. Staral sie pocalowac ja w usta, ale tak, by w zaden sposob nie dotknac ameby. Uchylila sie od pocalunku.
— Czego sie obawiasz? — spytala.
— Denerwuje mnie to, co masz na sobie — wyznal Gundersen.
— Oslizgacz?
— Jesli tak to sie nazywa.
— Tak to nazywaja sulidory — oznajmila Seena. — Pochodzi z centralnego plaskowyzu. Przywiera do wielkich ssakow i zyje dzieki metabolizmowi potu. Czy to nie wspaniale?
— Sadzilem, ze nie znosisz plaskowyzu — zauwazyl.
— Och, to bylo tak dawno. Od tego czasu bylam tam wiele razy. Z ostatniej podrozy przywiozlam oslizgacza. To taki pieszczoszek, a poza tym, mozna sie w niego ubrac. Spojrz.
Lekko dotknela zwierzecia i zaczelo zmieniac kolory: ukazala sie cala gama — od fioletow, kiedy sie rozszerzalo, do czerwieni, kiedy sie kurczylo. W pewnym momencie utworzyla sie cala tunika okrywajaca Seene od szyi do kolan.
Gundersen mial wrazenie, ze jest tam cos ciemnego, pulsujacego jak serce, ze to spoczywa tuz nad jej ledzwiami, ze przykrywa jej lono — moze byl to osrodek nerwowy tego tworu.
— Czemu czujesz do niego odraze? — zapytala. — Tutaj, poloz tu reke.
Nie poruszyl sie. Ujela go za dlon i dotknela nia swego boku. Poczul chlodna, sucha powierzchnie oslizgacza. Zdziwil sie, ze nie bylo to nic lepkiego i oslizglego. Seena przesunela jego reke ku gorze, az spoczela ona na ciezkiej piersi. Oslizgacz natychmiast sie skurczyl, pozostawiajac pod jego palcami cieple i jedrne, nagie cialo. Przez moment piescil je, ale skrepowany cofnal reke. Sutki Seeny stwardnialy, jej nozdrza rozdely sie.
— Ten oslizgacz jest bardzo interesujacy — stwierdzil Gundersen. — Ale nie podoba mi sie, ze jestes w niego ubrana.
— Doskonale — powiedziala i dotknela w dole brzucha, tam gdzie znajdowalo sie jakby serce tego organizmu. Oslizgacz skulil sie, splynal po jej nogach i odpelznal w daleki kat werandy.
— Teraz lepiej? — zapytala Seena, naga, lsniaca od potu. z wilgotnymi wargami.
Gruboskornosc i pospolitosc tej proby zblizenia zaskoczyla go. Ani on, ani ona nie byli nigdy przesadnie wstydliwi, jednak ta swiadoma agresywnosc nie zgadzala sie w jego pojeciu z jej charakterem. Co prawda niegdys byli kochankami, a nawet przez pare miesiecy zyli jak malzenstwo, jednak dwuznacznosc ich rozstania powinna byla zniszczyc te intymnosc. Nawet nie biorac pod uwage jej malzenstwa z Kurtzem, sam fakt. ze nie widzieli sie przez kilka lat. wydawal mu sie dostatecznym powodem do bardziej stopniowego powrotu. Uwazal, ze jej pragnienie poddania mu sie juz w pare minut po jego niespodziewanym przybyciu jest lamaniem nie tyle zasad moralnych, co estetycznych.
— Wloz cos na siebie — powiedzial spokojnie. — Ale nie oslizgacza. Nie moge spokojnie rozmawiac, kiedy kusisz mnie swymi wdziekami.
— Biedny konwencjonalny Edmund. No, dobrze. Jadles kolacje?
— Nie.
— Kaze, by nam tu podano. I drinki. Zaraz wroce.
Weszla do wnetrza domu. Oslizgacz pozostal na werandzie. Podsunal sie niesmialo do Gundersena, jakby proponowal, ze na chwile przylgnie do niego. Ten jednak spojrzal na niego w taki sposob, ze stworzenie czym predzej umknelo. Wszedl robot z taca, na ktorej byly dwa zlociste cocktaile. Jeden napoj podal Gundersenowi, a drugi postawil na poreczy i oddalil sie bezszelestnie. Wrocila Seena, ubrana w miekka, szara koszulowa sukienke, siegajaca poza kolana.
— Lepiej? — zapytala.
Tracili sie szklankami, usmiechnela sie. Podniesli napoj do ust.
— Pamietalas, ze nie lubie pic przez slomke.
— Niewiele zapomnialam, Edmundzie.
— Powiedz mi, jak tu sie zyje?
— Spokojnie. Nigdy nie wyobrazalam sobie, ze takie moze byc moje zycie. Duzo czytam, pomagam robotom pielegnowac ogrod, czasem sa tu goscie, czasem sama podrozuje. Ale czesto zdarzaja sie cale tygodnie, kiedy nie widze zadnej innej istoty ludzkiej.
— A co z twoim mezem?
— Mijaja tygodnie i nie widze zadnej istoty ludzkiej — powtorzyla Seena.
— Jestes tu sama? Ty i roboty?
— Zupelnie sama.
— Ale chyba bywaja tu dosc czesto inni ludzie z Kompanii?
— Niektorzy tak. Malo nas juz zreszta pozostalo — oznajmila Seena. — Sadze, ze mniej niz sto osob. Jakies szesc osob na Morzu Piasku, Van Beneker w hotelu, cztery lub piec osob w stacji nad stara rozpadlina i tak dalej — male grupki Ziemian porozrzucane daleko od siebie. Odbywaja sie oczywiscie spotkania towarzyskie, ale raczej rzadko.
— Czy tego pragnelas, kiedy postanowilas tutaj zostac?
— zapytal Gundersen.
— Nie wiedzialam, czego pragnelam, poza tym. ze chcialam zostac. Zrobilabym to jeszcze raz, wiedzac nawet to wszystko, co wiem teraz. Zrobilabym to samo.
— W stacji na poludnie stad — powiedzial — widzialem Harolda Dykstre…
— Nazywa sie Henry Dykstra.
— Henry. I kobiete, ktorej nie znalem.
— Pauleen Mazor. Pracowala w urzedzie celnym, gdy byla tu Kompania. Henry i Pauleen to moi najblizsi sasiedzi. Ale juz od lat ich nie widzialam. Nigdy nie wypuszczam sie na poludnie od wodospadow, a i oni tu nie przyjezdzaja.
— Oni nie zyja, Seeno.
— Och?
— To byl koszmar. Pewien sulidor zaprowadzil mnie do nich. Stacja byla w ruinie: wszedzie plesn i grzybowate slimaki, a w nich cos sie wylegalo, larwy jakiegos gabczastego tworu w ksztalcie koszyka… ktory przyczepiony byl do sciany i sciekal z niego czarny, tlusty plyn…
— Zdarzaja sie tu takie rzeczy — spokojnie stwierdzila Seena. — Predzej czy pozniej, ta planeta usidla kazdego, chociaz kazdego w inny sposob.
— Dykstra byl nieprzytomny, a ta kobieta blagala, by polozyc kres jej meczarniom i…
— Powiedziales, ze byli martwi.
— Nie wtedy, gdy tam przybylem. Powiedzialem sulidorowi, zeby ich zabil. Nie bylo zadnej nadziei ocalenia ich. On ich porozlupywal, a ja spalilem.
— My tez musielismy to zrobic dla Gia Salamone — powiedziala Seena. — Mieszkal w Fire Point. Pojechal kiedys na Pustynie Piasku, skaleczyl sie i do rany dostal mu sie jakis krystaliczny pasozyt. Kiedy Kurtz i Ced Cullen znalezli go, caly skladal sie z szesciennych i graniastoslupowych najpiekniejszych teczowych mineralow, ktore wyrzynaly mu sie przez skore. I wciaz zyl. Ale juz tylko chwile. Jeszcze jednego drinka?
— Tak, prosze.
Wezwala robota. Bylo zupelnie ciemno i wzeszedl trzeci ksiezyc.
— Taka jestem szczesliwa, ze sie dzis zjawiles, Edmundzie — odezwala sie cichym, niskim glosem Seena.